Kategorie
Moja twórczość, nie tylko radosna Odnajdź drogowskaz

Rozdział IV

IV

– Zabrałem cię tu pod
warunkiem, że będziesz trzymać buzię na kłódkę.
– Pamiętam o tym, chociaż i tak uważam, że jesteś zwykłym oszustem!
– Jeśli się ktoś dowie…
– Nie dam się szantażować!
– To ona pozna i twoją tajemnicę!
Chłopak i dziewczyna ewidentnie się kłócili. To, co słyszałam było naprawdę dziwne. Próbowałam się poruszyć, jednak ból był nie do zniesienia. Nagle otworzyły się drzwi. Dobiegły mnie odgłosy szamotaniny i podniesiony kobiecy głos brzmiący jakby znajomo:
– Co wy wyprawiacie? Kto wam pozwolił tu wejść? Ona potrzebuje spokoju. Zejdźcie mi z oczu.
Wszystko ucichło.
– Obódź się – przemówił ten sam głos, co przedtem, po czym ponownie straciłam świadomość.

* * *

– Panie doktorze, co jej dokładnie jest?
– Trzy złamane żebra, złamanie otwarte prawej nogi, liczne rany powierzchowne, wstrząs mózgu…
– Co takiego?! Czy pan…
– W tak poważnych kwestiach nigdy nie żartuję. Ma także pęknięcie czaszki. W samochodzie znaleziono jej zawiązane buty. Siła rozpędu wystrzeliła ją jak z katapulty. To cud, że żyje.
– Czy najgorsze ma już za sobą?
– Dwie następne doby będą decydujące. Na ten moment nie umiemy oszacować, jak rozległe jest uszkodzenie mózgu i jak to wpłynie na jej codzienne funkcjonowanie.
Kobieta załkała.
– Nie traćmy nadziei. Niech pani odpocznie.
– Nie odejdę, póki się nie ocknie, a jeśli ma umrzeć… Chcę być przy niej do końca.
Drzwi się zamknęły, a ja znów zapadłam się w niebyt.

* * *

– Hazel, otwórz wreszcie te cholerne oczy. Słyszysz? Nie poddawaj się…
Uniosłam z wysiłkiem powieki i ujrzałam jakiegoś bruneta.
– Kim… Kim jesteś?
Spojrzał na mnie przerażony.
– Nie poznajesz mnie? Roger Brown, twój… Zbzikowany kolega.
– Nie – odparłam kompletnie zdezorientowana. – Ja… Ja… Nic nie pamiętam. Co się stało?
– Miałaś wypadek. Odpoczywaj i ani mi się waż wstawać. Idę po lekarza.
Po chwili wrócił w towarzystwie mężczyzny w średnim wieku.
– Witaj, młoda damo – odezwał się ten drugi. – Idźmy po kolei. Jak się nazywasz?
Zastanowiłam się.
– Hazel Wind.
– Gdzie mieszkasz? – pytał dalej.
– No… W Vancouver.
– A adres?
Zagryzłam wargi.
– Nie wiem.
– Jak mają na imię twoi rodzice?
Milczałam bliska łez.
– Podaj datę swoich urodzin.
– Szesnasty lipca 1996.
Do sali wsunęła się kolejna osoba.
– Skarbie, w końcu się obudziłaś… – westchnęła z ulgą.
– A to kto? – zerknęłam podejrzliwie na Rogera.
– Jestem Sally, twoja ciotka – odpowiedziała kobieta drżącym głosem.
– Sally – powtórzyłam. – To imię nic mi nie mówi.
Wpatrzyła się we mnie w osłupieniu, a Roger dyskretnie wycofał się z sali. Ukryłam twarz w dłoniach. Nie żebym komukolwiek źle życzyła, ale dlaczego to musiało się właśnie mnie przydarzyć? Jak miałam komukolwiek zaufać, nie posiadając prawie żadnych wspomnień? Gdy zamknęłam oczy, usłyszałam jak kobieta siada na krześle.
– Kiedy wydobrzejesz, zamieszkasz ze mną… Śpij… – szepnęła.
– Nie teraz – nakazałam sobie.
Miałam tyle do przemyślenia. Jak tu dalej żyć? I te strzępy rozmów… Nie byłam w stanie przywołać szczegółów. W końcu się poddałam – zmęczenie wzięło górę.

***

Kiedy wyzwoliłam się z objęć Morfeusza, było jeszcze zupełnie ciemno. Zapaliłam lampkę nocną i sięgnęłam po komórkę. Zamrugałam, widząc, że mam Rogera w kontaktach. Napisałam do niego z niezwykle istotnym o tej porze pytaniem: czy śpi. Po minucie zadzwonił.
– Tak? – spytałam zaskoczona.
– Co się stało?
Zrobiło mi się okropnie głupio.
– Właściwie to nic, tylko… Skoro figurujesz w moim telefonie, to chyba rzeczywiście jesteś moim kumplem.
– Mogłem sam ci wpisać – odparł rozbawiony.
– Mi wcale nie jest do śmiechu – stwierdziłam.
– Wybacz – uspokoił się natychmiast. – Na pewno wszystko gra?
– Jasne – odpowiedziałam. – Po prostu wczoraj zasnęłam koło ósmej. A ty dlaczego nie śpisz jak normalny człowiek?
– Dzięki. Właśnie mianowałaś mnie kretynem.
– Nie zmieniaj tematu.
– Nie mogę i tyle – odrzekł niepewnym tonem.
– A ja jestem gwiazdą Hollywood – mruknęłam.
– Oo, świetnie.
– Nie wychwyciłeś ironii? Trudno mi uwierzyć, że się kolegujemy. Jesteś strasznie irytujący – zbeształam go.
– Za to ty szczera do bólu.
– Przyzwyczaj się. Znamy się od początku roku, tak? – odgadłam.
– Strzał w dziesiątkę. Do czego pijesz?
– Przypuszczam, że nie zdążyliśmy się jakoś bardzo zaprzyjaźnić?
– No – przyznał niechętnie. – Niestety. Słuchaj, Hazel, naprawdę ci współczuję i…
– Dziękuję, ale nie chcę się nad sobą użalać – przerwałam mu. – Chodzi mi o coś innego. Wiesz, mam wrażenie, że ludzie będą mi teraz wmawiać różne rzeczy, myśląc, że wszystko połknę, skoro straciłam pamięć.
Nie odzywał się tak długo, że nie wiedziałam, jakiej reakcji oczekiwać.
– Nie bój się – przemówił w końcu. – Pamiętaj, że cokolwiek by się nie działo, możesz na mnie liczyć.
Odebrało mi głos.
– Jesteś tam? – spytał.
– Tak – odparłam cicho. – Naprawdę ci dziękuję.
– Nie ma za co.
– Jest.
– Nie dyskutuj, panno Wind.
– Bo co?
– Bo cię już nie odwiedzę.
– Jeśli to miał być żart, to masz specyficzne poczucie humoru – odpowiedziałam urażona. – Nikt ci nie każe.
– Przepraszam.
– Nie przepraszaj, tylko po prostu nie rzucaj takimi tekstami, jeśli łaska.
– Chciałem ci jakoś pomóc.
– Wiem – westchnęłam. – Ale proszę cię, nie tak.
– W porządku – odrzekł spokojnie. – Co jeszcze cię gryzie?
Wahałam się, czy opowiadać mu o tamtej sprzeczce między dziewczyną a chłopakiem, lecz ostatecznie się przemogłam, mimo że nadal nie pamiętałam konkretów.
– Interesujące. Na obecną chwilę nikt mi się nie nasuwa, ale jeśli tylko się czegoś dowiem, dam ci znać.
– Super – ucieszyłam się, a po chwili dodałam, ziewając:
– Chyba jeszcze się zdrzemnę.
– Pa pa, Hazel.

Kategorie
Moja twórczość, nie tylko radosna Odnajdź drogowskaz

Rozdział III

III

Następnego dnia przed szkołą ujrzałam Rogera.
– Hazel! – zawołał. – Myślałem, że się połamałaś wtedy po drodze albo… coś jeszcze gorszego. Ten, kto wynajdzie sposób kontaktowania się z tobą, powinien dostać Nagrodę Nobla w dziedzinie techniki komunikacji.
Uśmiechnęłam się z trudem, przeklinając łzy zbierające się pod powiekami.
– Hej, wybacz – odpowiedziałam. – To dość skomplikowane, ale to nie tak, że cię unikam.
Powiesiłam kurtkę na wieszaku.
– Mogę ci jakoś pomóc? – spytał ze zmartwioną miną.
– Obawiam się, że nie.
Ruszył za mną do klasy.
– Może będzie ci lżej, jeśli się zwierzysz.
– Roger, proszę…
Rozłożył ręce.
– No dobra.
Włączyłam telefon i zobaczyłam dziesięć nieodebranych połączeń od nieznanego numeru.
– To twój? – spytałam, podsuwając chłopakowi komórkę.
– Tak.
Dodałam go do kontaktów, po czym schowałam sprzęt. Ani na chwilę nie spuszczał ze mnie wzroku. Zakłopotana spojrzałam gdzieś w bok.
– Naprawdę nie mogłam rozmawiać – powiedziałam, choć czułam, że to nie jest wystarczające wyjaśnienie.
– Ja też czasem potrzebuję odpoczynku od ludzi – odrzekł.
Potrząsnęłam energicznie głową.
– Nie o to idzie. A zresztą… Co mnie ominęło?
Machnął lekceważąco ręką.
– Niewiele. Przecież to dopiero początek.
Mimowolnie odetchnęłam.
Tego dnia lekcje znowu mi się dłużyły. Grałam pogodną nastolatkę czerpiącą z każdej chwili pełnymi garściami. Roger chyba w dalszym ciągu się czegoś domyślał, ale nie dawał tego po sobie poznać. Zaznajomił mnie z Lisą, z którą kolegował się od czasów podstawówki. Wyróżniały ją hebanowe, proste włosy i nieodłączny filuterny uśmiech. Z racji tego, że byłam blondynką opowiedziała mi kilka humorków o głupich dziewczynach. Wiedziałam jednak, że po prostu takie ma usposobienie: "Lubię cię, dlatego muszę się z tobą czasem podroczyć".
– Będziemy paczką – zapowiedziała przy lunchu. – Nie patrz tak na mnie, Rachel.
– Hazel – poprawiłam ją odruchowo – siódmy raz w trakcie tej przerwy.
Zarumieniła się lekko.
– Chyba powieszę sobie nad łóżkiem plakat z twoim zdjęciem i imieniem, żeby zapamiętać.
– To podziała tylko wtedy, jeśli nie pomylisz pisowni – ostrzegł Roger.
– Wiem – oświadczyła, unosząc dumnie głowę. – Hazel da mi autograf.
– Już się nauczyłaś – zauważyłam rozbawiona.
– Mnie przechrzciła na George'a – pożalił się chłopak.
Rzuciła mu spojrzenie spode łba.
– Dawno i nieprawda!
– Dawno owszem, ale z nieprawdą nie mogę się zgodzić.
– Wariaci – podsumowałam. – Moglibyście nie psuć mi rytuału konsumpcji?
– Ależ oczywiście! – zawołali zgodnie.
Na podobnych pogawędkach upłynęły nam pozostałe pauzy. Usilnie próbowałam skupić się na lekcjach, mimo że moje myśli wciąż krążyły wokół mojej jedynej opoki. Kiedy w końcu wyszłam na zewnątrz, czułam się jak skazaniec wypuszczony z celi. Tym razem Roger tylko odprowadził mnie wzrokiem, pewnie wyczuwając, iż potrzebuję samotności. Do domu weszłam jedynie po to, by zabrać kluczyki i zostawić cioci kartkę o treści: "Jeżdżę po okolicy. Niedługo wrócę. Buziaki".
Miałam prawo jazdy od szesnastego roku życia, jednak auta używałam głównie do przywożenia zakupów z pobliskiego supermarketu. Prawnie był własnością babci… Zagryzłam wargi, zamykając ten temat w fikcyjnej księdze z pieczęcią. Nad Vancouver wisiała lekka mgiełka. Powoli zapadał zmrok. Całe miasto zdawało się usypiać. Oprócz latarni ulicę oświetlała tylko słaba poświata księżyca. Choć odpychałam wszelkie myśli o śmierci, te uparcie wdzierały się do mojego mózgu. W końcu dałam się porwać wirowi wspomnień, dodając gazu. Ujrzałam w wyobraźni siebie jako małą dziewczynkę usiłującą wdrapać się na dach po rynnie, podkradającą babci piernik, który co roku piekła na Boże Narodzenie, pragnącą choć trochę czułości ze strony rodziców… We wszystkich ciężkich przeprawach z nimi ani razu nie pozostawiła mnie samej sobie. To ona się ze mną bawiła, to jej żaliłam się po każdej przykrości (zaznanej zarówno od mamy i taty, jak i od rówieśników), to jej opowiedziałam o swoim pierwszym zawodzie miłosnym… Do rzeczywistości przywrócił mnie ostry dźwięk klaksonu. Rozejrzałam się. Mknęło ku mnie ekskluzywne Porshe. Z całej siły nacisnęłam pedał hamulca, wymijając je w ostatniej chwili. Moim (poprawka) babci autem zarzuciło niczym kulą do kręgli, po czym uderzyło z impetem w drzewo. Zasypał mnie grad odłamków ze stłuczonej przedniej szyby. Wyleciałam przez rozbite okno, a po chwili zdałam sobie sprawę, że leżę na ulicy z rozciętą głową. Nie zdążyłam nawet poczuć bólu, straciłam przytomność.

Kategorie
Moja twórczość, nie tylko radosna Odnajdź drogowskaz

Rozdział II

II

Nazajutrz wyszłam do szkoły dokładnie wpół do ósmej. Babcia upewniała się, czy zrobiłam sobie drugie śniadanie tylko z dziesięć razy. Czułam się jak pięciolatka, lecz stokroć wolałam jej nadopiekuńczość niż (delikatnie powiedziawszy) kiepski kontakt z rodzicami. Usiadłam w ostatniej ławce i wpatrzyłam się w okno.
– Hej, co tam? – usłyszałam nagle.
No tak… Roger.
– Po staremu – odparłam, odwracając się ku niemu.
– Wszystko gra? – zapytał.
– Pewnie. Dlaczego pytasz?
– Wyglądasz na… smutną.
Och, standard! W poprzedniej szkole prawie każdy mi to powtarzał. Wzięłam głęboki oddech. Miał dobre intencje, ale mimo to zaczynał działać mi na nerwy.
– Przesadzasz – skarciłam się w duchu. – Wrzuć na luz.
– Ponoć jestem typem melancholika – odpowiedziałam wymijająco.
– To niedobrze.
– Sama nie wiem… Babcia mówi, że mam to w genach, ale, Roger, ja naprawdę tu nie pasuję.
Przewrócił oczami.
– Pogadajmy, jak przyjmiesz jakieś lepsze motto.
– Że co?
– Innymi słowy: teraz pleciesz jak chora owca.
– Masz na myśli Dolly?
Roześmiał się.
– Nie. Jakąkolwiek. Bez obrazy.
– Taa, jasne. Chodziło ci o tego klona! Masz to wypisane na czole!
– Serio? Niezmywalnym flamastrem czy atramentem?
Tym razem zachichotaliśmy oboje.
– Nie mam pojęcia, w każdym razie wielkimi literami – odrzekłam.
– Melancholik? – prychnął z niedowierzaniem.
– Hm… Widocznie masz na mnie zbawienny wpływ – skwitowałam ze śmiertelną powagą.
– To się wie. Spróbowałabyś zaprzeczyć?
Kusiło mnie, by spytać, czy mnie przypadkiem nie podrywa, lecz coś mnie od tego odwiodło. Poczułam ucisk w gardle.
– Hazel, powiedziałem coś nie tak?
Nie mogłam wydobyć głosu. Do oczu napłynęły mi łzy. Pokręciłam szybko głową.
– Ej – położył mi dłoń na ramieniu.
Przełknęłam ślinę, chcąc odzyskać mowę.
– Nie – odparłam cicho, lecz zdecydowanie. – To trudno wytłumaczyć, ale… – ugryzłam się w język. – Do tej pory prawie nie miałam kumpli.
– Prawie? – pomyślałam z goryczą. – Kłamczucho, nie było żadnych!
Zaczerwieniłam się. Przybił mi piątkę tak mocno, że się skrzywiłam.
– Super, tylko że mnie lepiej za wcześnie nie chwalić.
– Wcale się ciebie nie boję – oznajmiłam, choć muszę przyznać, że nie zabrzmiało to zbyt wiarygodnie.
– Dobra, dobra. Jeszcze się policzymy.
Zadźwięczał dzwonek. Chłopak mrugnął do mnie, po czym wrócił na swoje miejsce, dokładnie przede mną. Zaczęła się matematyka, której szczerze nienawidziłam, ale z której i tak próbowałam jak najwięcej zrozumieć. Na przerwie gadałam z Rogerem, lecz nie dopadała nas już taka głupawka jak rano. W połowie angielskiego zadzwonił mój telefon. Spojrzawszy na wyświetlacz, omal nie wypuściłam go z ręki. Przeprosiłam nauczyciela, wyszłam na korytarz i odebrałam.
– Babciu, co się stało…? – wykrztusiłam.
Po drugiej stronie przez długą chwilę panowała cisza.
– Jest mi strasznie słabo… – wyszeptała.
– Zaraz będę – obiecałam i rozłączyłam się.
Wetknęłam głowę do klasy.
– Proszę pana… – zaczęłam.
Musiałam naprawdę nieudolnie kamuflować niepokój, gdyż powiedział reszcie uczniów, że niedługo wróci, po czym wyszedł, zamykając drzwi. Streściłam mu zaistniałą sytuację.
– A rodzice? – zdziwił się.
– Pracują za granicą – odparłam.
Pokiwał głową ze zrozumieniem.
– W porządku – uznał. – Przekażę twojej wychowawczyni.
Czym prędzej wbiegłam do pomieszczenia po przybory. Gdy kierowałam się już do wyjścia, Roger wstał i zagrodził mi drogę.
– Wyglądasz, jakbyś miała zemdleć.
Machnęłam ręką.
– Przepuść mnie – wycedziłam, przeszywając go wzrokiem Bazyliszka.
– Co…
– Nie teraz – jęknęłam. – Może kiedyś ci wyjaśnię.
Cała klasa patrzyła na nas jak na wariatów, a pan Jake sprawiał wrażenie skonfundowanego.
– Tylko się martwię – mruknął Roger. – Możemy chociaż wymienić się numerami?
Po jego minie poznałam, że nie ustąpi. Nie byłam zachwycona tym pomysłem po tak krótkiej znajomości, jednak zależało mi na czasie. Otworzyłam plecak, wydarłam kartkę z pierwszego zeszytu, jaki mi się nawinął, nabazgrałam na niej mój numer, podałam chłopakowi i obróciwszy się na pięcie, jak tornado popędziłam w stronę wyjścia z budynku. Portier zamierzał mnie zatrzymać, ale, nawet nie zwalniając, poinformowałam go, że nauczyciel wie. Mimo że potykałam się co kilka kroków, wyhamowałam dopiero pod moim blokiem. Nie pozwoliłam sobie na postój. Szybciej niż kiedykolwiek pokonałam schody i szarpnąwszy za klamkę, wleciałam do mieszkania. Ruszyłam prosto do sypialni, gdzie ujrzałam babcię, leżącą na podłodze i bladą jak płótno.
– Co ci jest? – głos mi drżał.
– To… Szłam się napić i upadłam – odpowiedziała tak cicho, że ledwie ją usłyszałam.
Pół minuty później przyniosłam wodę, pomogłam jej usiąść, ochlapałam jej twarz i napoiłam. Jej oddech stał się bardziej równy. Opanowałam drżenie rąk, myśląc z ulgą, że najgorsze minęło. Opadła na poduszki.
– Wyjmij plik kartek z najniższej szuflady – poleciła ochryple, wskazując szafkę nocną.
Pełna obaw zrobiłam to, o co prosiła.
– Przeczytaj, jak odejdę – dodała.
– Co ty mówisz! – krzyknęłam wystraszona nie na żarty. – Lada moment ci się polepszy.
Uśmiechnęła się słabo, chwyciła mnie kurczowo za rękę.
– Nie myśl o mnie źle – wydusiła ze łzami w oczach.
– Będzie dobrze. Jestem koło ciebie – powtarzałam, sama ledwo powstrzymując szloch.
– Tak bardzo mi przykro… – rzekła. – Przepraszam, Hazel…
– Za co? Zawsze byłaś i będziesz moją najwspanialszą przyjaciółką.
– Za wszystko, skarbie – odparła po prostu.
Ostrożnie ją przytuliłam.
– Dzięki tobie moje życie było bardziej kolorowe – wyznała, zamykając oczy. – Tyle mnie nauczyłaś. Chociażby tego, że ludziom nie należy przyklejać etykiet. Każdy zasługuje na kolejną szansę… Ale zdradzę ci coś. Szukamy szczęścia, którego nie można znaleźć. To sposób myślenia, a nie rzecz, którą dostajesz w prezencie od losu. Obiecaj… – zamilkła, by zebrać siły, po czym dokończyła. – Obiecaj mi, że się nie zmienisz… Że pozostaniesz sobą bez względu na to, jak usilnie inni będą ci wpajać, że świat jest okrutny i niesprawiedliwy. Nie podołasz wszystkim jego problemom… Nigdy, nawet jeśli stawałabyś na rzęsach. Zacznij od tego kawałka wokół siebie… A przede wszystkim pamiętaj, że gdy komuś pomagasz, nie potrzebujesz wielkich dokonań. Czasem wystarczy uśmiech,… I naucz się być stanowcza, bo to wcale nie negatywna cecha. Sama się przekonałam, że przynosi znacznie więcej niż wszystkie wielkie słowa.
Usłyszałam swój własny szept:
– Obiecuję… Nie męcz się. Odpocznij – pocałowałam ją w czoło, po czym zerwałam się.
W końcu zrozumiałam, dlaczego przekazuje mi owe sentencje akurat teraz… Zrozumiałam, lecz nie umiałam tego przyjąć.
– Tak – wymamrotała. – Odpoczynek… Pozostań taka, jaka jesteś, Hazel.
– Zrobię, co będę mogła – przyrzekłam łamiącym się głosem, odwracając wzrok, by ukryć łzy.
W następnej chwili zamarłam, przestając rejestrować jej oddech. Pochyliłam się ku niej spanikowana. Nie! Wzięłam telefon i wezwałam pogotowie. Lekarze przyjechali po dziesięciu minutach i zbadawszy babcię, wypowiedzieli to, co na dnie serca przeczuwałam, odkąd przekroczyłam próg domu. Umarła… Nie miałam już praktycznie nikogo. Kiedy wyszli, chwyciłam książeczkę, którą na jej prośbę wcześniej znalazłam.
"Kochana Hazel!
Piszę te słowa, gdyż wiem, że niebawem Cię opuszczę. Po prostu to czuję… Jednak nie zapominaj, że duchem będę obok i zawsze będę Cię kochać. Czas przejść do sedna…
Pewnie nierzadko zastanawiałaś się, dlaczego Twoi rodzice milczą. W ciągu minionych lat mało się odzywali, to prawda, ale, wierz mi, pytali o Ciebie, nawet jeśli Cię nie było, gdy dzwonili. A dwa lata temu… Nie powinnam tak długo tego ukrywać, lecz wiedziałam, że złamie Ci to serce. Wyjechali do pracy do Chorwacji, twierdząc, że czeka tam na nich szczyt kariery. Po miesiącu zaniechali pisania, wszystkiego… Po wielu nieudanych próbach udało mi się dobić do asystentki Twojego ojca. Kiedy spytałam o niego i Jessicę, odparła, że poprzewracało im się w głowach i bynajmniej nie planują powrotu. Obiecała, że postara się ich do tego skłonić, ale dwa dni później zatelefonowała, przekazując słowa Twojej matki: "Babcia się nią opiekuje. Nie potrzebuje nas. I tak praktycznie się nie widywaliśmy. Nam taki stan rzeczy w zupełności odpowiada". Asystentka oczywiście skontaktowała się ze mną bez ich wiedzy. Domyślałam się, że nic tym nie osiągnę, ale wydzwaniałam do nich o najróżniejszych porach, zasypywałam mailami i zwykłymi listami. Wszystko to na nic. Wybacz mi… Nie potrafiłam powiedzieć Ci prawdy. Jesteś tylko dzieckiem, a oni śmieli Cię tak potraktować! Sama nie umiałam się z tym pogodzić. Myślałam, że Cię chronię. Dręczą mnie paskudne wyrzuty sumienia, bo pisząc to, wcale nie oszczędzam Ci bólu. Okłamywałam Cię, odwlekając nieuniknione. Przepraszam. Uważam, że lepiej, byś wiedziała jak było.
Proszę, bądź szczęśliwa".
Odłożyłam plik kartek drżącymi dłońmi. Moje oczy ponownie napełniły się łzami. Wciąż ściskając ukochaną babcię za rękę, opuściłam jej powieki.
– Trwaj w pokoju… – szepnęłam cicho, po czym poszłam do swojego królestwa. Widok jedynej osoby, której ufałam, martwej… Miałam ochotę wykrzyczeć światu, że się poddaję i faktycznie to zrobić w akcie rozpaczy. Nieśmiały głosik w tyle mojej głowy podpowiadał, że powinnam się otrząsnąć, lecz ból był za silny. Po chwili, niemal bezwiednie, napisałam SMSa do siostry mamy:
"Błagam, przyjedź, jeśli możesz. O nic nie pytaj. To nie na telefon. Wiem, że nigdy nie miałyśmy bliskich relacji, ale tym razem sama naprawdę nie dam rady. Przepraszam, że tak nagle i bez wyjaśnień, ale ja… Nie mogę".
Chwilę przyglądałam się sceptycznie wystukanym wyrazom, ale wysłałam wiadomość. W tym momencie dzwoniącą w uszach cisze rozdarł dźwięk nadchodzącego połączenia. Zorientowawszy się, że to jakiś nieznany numer, wyłączyłam komórkę. Spacerowałam tam i z powrotem po domu. W końcu zatrzymałam się przy kredensie, zdjęłam stojący na nim ulubiony wazon mamy i cisnęłam nim przez długość kuchni. W ślad za nim poleciała waza. Potem przyszło opamiętanie. Wyrzuciłam szklane skorupy, roztrzęsiona bardziej niż wcześniej. Wieczorem pogasiłam światła, usiadłam na starej sofie w salonie i zapaliłam świecę. Postawiwszy lichtarz na stoliku, zbliżyłam ręce do płomienia, łaknąc chociaż odrobiny ciepła, które wypełniłoby wewnętrzną pustkę. Nie wiem, jak długo obserwowałam topniejący wosk. Wydawało mi się, że minęła wieczność. Z odrętwienia wyrwało mnie niepewne pukanie. Podeszłam cicho do drzwi, lecz było za ciemno, by cokolwiek dostrzec przez wizjer.
– Kto tam?! – spytałam.
– Sally! – odparł znajomy głos.
Sekundę później znalazłam się w objęciach cioci.
– Och… Nic ci nie jest…
W milczeniu zaprowadziłam ją do sypialni babci. Gdy dotarło do niej, co się stało, przytuliła mnie i obie zaszlochałyśmy. Została ze mną na noc, za co byłam jej niezmiernie wdzięczna, choć żadna z nas nie zmrużyła oka.
– Zwolnię cię do końca tygodnia – odezwała się podczas śniadania.
– Nie, wystarczy z dzisiaj – poprosiłam. – Ja… muszę… muszę zająć czymś myśli.
– Skoro tak wolisz, perełko… Ale teraz marsz do łóżka.
Westchnęłam ciężko, lecz nie protestowałam. Zasnęłam, ledwo przyłożyłam głowę do poduszki.

Kategorie
Moja twórczość, nie tylko radosna Odnajdź drogowskaz

Wstęp i rozdział I

Witajcie.
Wrzucam Wam to, póki nie wyparowały resztki mojej odwagi. Z góry przepraszam za wszystkie niedociągnięcia,
ale jestem tylko człowiekiem, a poza tym pisałam to w dość trudnym okresie mojego życia, więc może być
chwilami dość filozoficznie. I tak poprawiłam to najlepiej jak potrafiłam. Miłej lektury.

"Są takie cierpienia, których nie powinno się uśmierzać. Trzeba się z nimi uporać, trzeba się z nimi nawet pogodzić". (Rick Riordan)

Wstęp

Życie często zmienia narzucony przez nas kurs. Przypomina istną sieć, na którą składają się nasze decyzje. Nieraz przychodzi nam stanąć przed różnymi wyborami. Z początku pomagają nam najbliżsi, później szkolni znajomi, lecz im bardziej dorastamy, tym więcej zależy od nas samych. Wbrew pozorom nasz los w dużej mierze spoczywa w naszych własnych rękach, pojawiają się jednak trudności (zarówno te mniejsze, jak i większe), a najbardziej skomplikowanym zadaniem jest dostrzeżenie w tym wszystkim sensu. Osobiście jestem zdania, że to wręcz niemożliwe…

I

Ostatnia lekcja wlokła się w nieskończoność. W pierwszym dniu nauki miałam już wszystkiego po dziurki w nosie. Wszyscy ciągle się na mnię gapili i zasypywali pytaniami. Do pewnego stopnia to rozumiałam, gdyż nowi na początku zawsze są w centrum uwagi, lecz miałam cichą nadzieję, że okażę się szczęściarą, czyli wyjątkiem od reguły. A gdzie tam. Nie chciałam wyjść na dziwadło, jednak nie należałam do osób rozmownych. Nie chodziło o jakieś uprzedzenia czy coś, po prostu taka byłam z natury. Odpowiadałam zatem każdemu cierpliwie, uśmiechając się przy tym promiennie, choć wzbierała we mnie irytacja.
Siedziałam teraz na biologii pochylona nad pisaną notatką i cieszyłam się, że pani Castellan – w przeciwieństwie do pozostałych nauczycieli – nie zrobiła szumnego, oficjalnego powitania. Wyczytała mnie tylko z listy i omiotła wzrokiem. Nie umiałam rozszyfrować jej miny, toteż nie miałam pojęcia, jakie wywarłam na niej wrażenie. Na dźwięk wytęsknionego dzwonka aż podskoczyłam, po czym czym prędzej zgarnęłam swoje rzeczy do plecaka. Ktoś zatrzymał mnie zaledwie parę kroków od drzwi.
– Zaczekaj, Hazel.
Odwróciłam się gotowa wyjechać z porównaniem o przesłuchaniach, gdyby chłopak okazał się kolejnym dręczycielem. Wyglądał jednak na tak zakłopotanego, iż uznałam, że zamienię z nim kilka słów.
– Nieśmiały jak ty – powiedziała jakaś maleńka część mnie, ale postanowiłam ją zlekceważyć.
– Jak… – zająknęłam się. – Jak masz na imię?
Chyba nie tego się spodziewał.
– Roger.
Wpatrywał się w moją twarz z takim zdumieniem, że rozważałam, czy nie powinnam się oburzyć. Nagle pojęłam, o co chodzi.
– Tak, mam zielone oczy – oświadczyłam obojętnie.
– Niespotykany kolor – stwierdził, na co skierowałam spojrzenie na swoje trampki.
– Zgadza się – odparłam, unosząc po chwili wzrok. – Ale byłabym wdzięczna za odrobinę mniej zainteresowania.
Rany, czy ja naprawdę to powiedziałam? Moja nieufność i czasem zbyt cięty język (to jest gdzieś raz na pół roku, więc co za pech, że akurat dziś!) równały się katastrofie. Wyszłam z klasy świadoma, że policzki płoną mi ze wstydu.
– Nie złość się! – zawołał, doganiając mnie.
Spojrzałam na niego przepraszająco.
– Nie w tym rzecz. Ja tylko… Nie przepadam za komplementami.
– Aha – wymamrotał; w jego głosie usłyszałam skrajne niedowierzanie.
– Wiem, jestem inna – podsumowałam.
– Tego nie powiedziałem – zaoponował.
– Ale ja tak twierdzę – odparłam trochę zbyt ostro.
– W takim razie jesteś w błędzie.
Skręciłam w stronę szatni.
– Przecież mnie nie znasz – zamyśliłam się.
– No, nie za bardzo – przyznał.
– To dlaczego…
– To po tobie widać. Problemy z samooceną – uniósł brwi.
– Coś w tym rodzaju – odrzekłam krótko, nie mając ochoty się w to zagłębiać.
– Znów jesteś zła?
Westchnęłam.
– Nie potrafię gadać o sobie – zerknęłam na zegarek. – Wybacz, muszę lecieć.
– Masz plany na popołudnie? – spytał, wkładając kurtkę.
– Nic szczególnego – starałam się być przekonująca.
– To może…
– Kiedy indziej – ucięłam, po czym zarzuciłam szkolny ekwipunek na ramiona.
– No… OK – zgodził się niechętnie.
– Do jutra – rzuciłam, przyspieszając kroku. – Nie przejmuj się, któregoś dnia coś wykombinujemy.

* * *

Wszedłszy do domu, usłyszałam wołanie babci:
– To ty, Hazel?
Uśmiechnęłam się. Chyba poznawała mnie po krokach. Tak naprawdę była moją jedyną towarzyszką i zarazem bratnią duszą. Rodzice pracowali jako biznesmeni. Ciągle mieli jakieś spotkania i wyjazdy, toteż nie starczało im dla mnie czasu. W końcu się do tego przyzwyczaiłam i nie wnikałam, gdzie i po co dokładnie się udają.
– Tak! – odkrzyknęłam.
– Jak tam pierwszy dzień? – zagadnęła, gdy już w najlepsze pałaszowałam zupę.
– Wielkie halo wokół mojej osoby – oznajmiłam. – Jakbym…
– Jesteś wyjątkowa – wpadła mi w słowo.
Nie podzielałam jej opinii, lecz byłam wdzięczna za każde wsparcie.
– Dzięki – odpowiedziałam.
– Poznałaś kogoś miłego?
Zawahałam się.
– Najdłużej rozmawiałam z takim Rogerem.
Na jej twarzy wykwitł półuśmiech.
– To znaczy ile?
Nałożyłam sobie dokładkę.
– Przez około dziesięć minut.
– No, no, robisz postępy.
– Chyba tak – wzruszyłam ramionami i przyjrzałam się jej uważniej.
– Dobrze się czujesz? Wyglądasz jakoś… Niewyraźnie.
– Kochanie, kiedyś byłam piękna i młoda. Teraz zostało tylko i – zachichotała. – Nie martw się. Dużo dzisiaj spałam.
Nie dałam się zwieść. Patrzyłam jej prosto w oczy, jednak pozostała nieugięta.
– Połóż się wcześniej – zasugerowałam.
– Kto tu jest dzieckiem?
Zatkało mnie, ale tylko na chwilę.
– Powinnyśmy opiekować się sobą wzajemnie – rzekłam.
– Masz rację – odezwała się wreszcie.
Wstawiłam naczynia do zmywarki, po czym przytuliłam się do niej.
– Idę poczytać.
– Co tym razem masz na tapecie?
– Jestem na samym początku. Jeśli będzie co, opowiem ci przy kolacji albo rano podczas śniadania.
Przytaknęła i poszła się zdrzemnąć, a ja (mimo młodej godziny) po wykonaniu wieczornych czynności wpełzłam do łóżka w towarzystwie kolejnej porywającej książki. Ani się spostrzegłam, jak zasnęłam kamiennym snem.

EltenLink