II
Nazajutrz wyszłam do szkoły dokładnie wpół do ósmej. Babcia upewniała się, czy zrobiłam sobie drugie śniadanie tylko z dziesięć razy. Czułam się jak pięciolatka, lecz stokroć wolałam jej nadopiekuńczość niż (delikatnie powiedziawszy) kiepski kontakt z rodzicami. Usiadłam w ostatniej ławce i wpatrzyłam się w okno.
– Hej, co tam? – usłyszałam nagle.
No tak… Roger.
– Po staremu – odparłam, odwracając się ku niemu.
– Wszystko gra? – zapytał.
– Pewnie. Dlaczego pytasz?
– Wyglądasz na… smutną.
Och, standard! W poprzedniej szkole prawie każdy mi to powtarzał. Wzięłam głęboki oddech. Miał dobre intencje, ale mimo to zaczynał działać mi na nerwy.
– Przesadzasz – skarciłam się w duchu. – Wrzuć na luz.
– Ponoć jestem typem melancholika – odpowiedziałam wymijająco.
– To niedobrze.
– Sama nie wiem… Babcia mówi, że mam to w genach, ale, Roger, ja naprawdę tu nie pasuję.
Przewrócił oczami.
– Pogadajmy, jak przyjmiesz jakieś lepsze motto.
– Że co?
– Innymi słowy: teraz pleciesz jak chora owca.
– Masz na myśli Dolly?
Roześmiał się.
– Nie. Jakąkolwiek. Bez obrazy.
– Taa, jasne. Chodziło ci o tego klona! Masz to wypisane na czole!
– Serio? Niezmywalnym flamastrem czy atramentem?
Tym razem zachichotaliśmy oboje.
– Nie mam pojęcia, w każdym razie wielkimi literami – odrzekłam.
– Melancholik? – prychnął z niedowierzaniem.
– Hm… Widocznie masz na mnie zbawienny wpływ – skwitowałam ze śmiertelną powagą.
– To się wie. Spróbowałabyś zaprzeczyć?
Kusiło mnie, by spytać, czy mnie przypadkiem nie podrywa, lecz coś mnie od tego odwiodło. Poczułam ucisk w gardle.
– Hazel, powiedziałem coś nie tak?
Nie mogłam wydobyć głosu. Do oczu napłynęły mi łzy. Pokręciłam szybko głową.
– Ej – położył mi dłoń na ramieniu.
Przełknęłam ślinę, chcąc odzyskać mowę.
– Nie – odparłam cicho, lecz zdecydowanie. – To trudno wytłumaczyć, ale… – ugryzłam się w język. – Do tej pory prawie nie miałam kumpli.
– Prawie? – pomyślałam z goryczą. – Kłamczucho, nie było żadnych!
Zaczerwieniłam się. Przybił mi piątkę tak mocno, że się skrzywiłam.
– Super, tylko że mnie lepiej za wcześnie nie chwalić.
– Wcale się ciebie nie boję – oznajmiłam, choć muszę przyznać, że nie zabrzmiało to zbyt wiarygodnie.
– Dobra, dobra. Jeszcze się policzymy.
Zadźwięczał dzwonek. Chłopak mrugnął do mnie, po czym wrócił na swoje miejsce, dokładnie przede mną. Zaczęła się matematyka, której szczerze nienawidziłam, ale z której i tak próbowałam jak najwięcej zrozumieć. Na przerwie gadałam z Rogerem, lecz nie dopadała nas już taka głupawka jak rano. W połowie angielskiego zadzwonił mój telefon. Spojrzawszy na wyświetlacz, omal nie wypuściłam go z ręki. Przeprosiłam nauczyciela, wyszłam na korytarz i odebrałam.
– Babciu, co się stało…? – wykrztusiłam.
Po drugiej stronie przez długą chwilę panowała cisza.
– Jest mi strasznie słabo… – wyszeptała.
– Zaraz będę – obiecałam i rozłączyłam się.
Wetknęłam głowę do klasy.
– Proszę pana… – zaczęłam.
Musiałam naprawdę nieudolnie kamuflować niepokój, gdyż powiedział reszcie uczniów, że niedługo wróci, po czym wyszedł, zamykając drzwi. Streściłam mu zaistniałą sytuację.
– A rodzice? – zdziwił się.
– Pracują za granicą – odparłam.
Pokiwał głową ze zrozumieniem.
– W porządku – uznał. – Przekażę twojej wychowawczyni.
Czym prędzej wbiegłam do pomieszczenia po przybory. Gdy kierowałam się już do wyjścia, Roger wstał i zagrodził mi drogę.
– Wyglądasz, jakbyś miała zemdleć.
Machnęłam ręką.
– Przepuść mnie – wycedziłam, przeszywając go wzrokiem Bazyliszka.
– Co…
– Nie teraz – jęknęłam. – Może kiedyś ci wyjaśnię.
Cała klasa patrzyła na nas jak na wariatów, a pan Jake sprawiał wrażenie skonfundowanego.
– Tylko się martwię – mruknął Roger. – Możemy chociaż wymienić się numerami?
Po jego minie poznałam, że nie ustąpi. Nie byłam zachwycona tym pomysłem po tak krótkiej znajomości, jednak zależało mi na czasie. Otworzyłam plecak, wydarłam kartkę z pierwszego zeszytu, jaki mi się nawinął, nabazgrałam na niej mój numer, podałam chłopakowi i obróciwszy się na pięcie, jak tornado popędziłam w stronę wyjścia z budynku. Portier zamierzał mnie zatrzymać, ale, nawet nie zwalniając, poinformowałam go, że nauczyciel wie. Mimo że potykałam się co kilka kroków, wyhamowałam dopiero pod moim blokiem. Nie pozwoliłam sobie na postój. Szybciej niż kiedykolwiek pokonałam schody i szarpnąwszy za klamkę, wleciałam do mieszkania. Ruszyłam prosto do sypialni, gdzie ujrzałam babcię, leżącą na podłodze i bladą jak płótno.
– Co ci jest? – głos mi drżał.
– To… Szłam się napić i upadłam – odpowiedziała tak cicho, że ledwie ją usłyszałam.
Pół minuty później przyniosłam wodę, pomogłam jej usiąść, ochlapałam jej twarz i napoiłam. Jej oddech stał się bardziej równy. Opanowałam drżenie rąk, myśląc z ulgą, że najgorsze minęło. Opadła na poduszki.
– Wyjmij plik kartek z najniższej szuflady – poleciła ochryple, wskazując szafkę nocną.
Pełna obaw zrobiłam to, o co prosiła.
– Przeczytaj, jak odejdę – dodała.
– Co ty mówisz! – krzyknęłam wystraszona nie na żarty. – Lada moment ci się polepszy.
Uśmiechnęła się słabo, chwyciła mnie kurczowo za rękę.
– Nie myśl o mnie źle – wydusiła ze łzami w oczach.
– Będzie dobrze. Jestem koło ciebie – powtarzałam, sama ledwo powstrzymując szloch.
– Tak bardzo mi przykro… – rzekła. – Przepraszam, Hazel…
– Za co? Zawsze byłaś i będziesz moją najwspanialszą przyjaciółką.
– Za wszystko, skarbie – odparła po prostu.
Ostrożnie ją przytuliłam.
– Dzięki tobie moje życie było bardziej kolorowe – wyznała, zamykając oczy. – Tyle mnie nauczyłaś. Chociażby tego, że ludziom nie należy przyklejać etykiet. Każdy zasługuje na kolejną szansę… Ale zdradzę ci coś. Szukamy szczęścia, którego nie można znaleźć. To sposób myślenia, a nie rzecz, którą dostajesz w prezencie od losu. Obiecaj… – zamilkła, by zebrać siły, po czym dokończyła. – Obiecaj mi, że się nie zmienisz… Że pozostaniesz sobą bez względu na to, jak usilnie inni będą ci wpajać, że świat jest okrutny i niesprawiedliwy. Nie podołasz wszystkim jego problemom… Nigdy, nawet jeśli stawałabyś na rzęsach. Zacznij od tego kawałka wokół siebie… A przede wszystkim pamiętaj, że gdy komuś pomagasz, nie potrzebujesz wielkich dokonań. Czasem wystarczy uśmiech,… I naucz się być stanowcza, bo to wcale nie negatywna cecha. Sama się przekonałam, że przynosi znacznie więcej niż wszystkie wielkie słowa.
Usłyszałam swój własny szept:
– Obiecuję… Nie męcz się. Odpocznij – pocałowałam ją w czoło, po czym zerwałam się.
W końcu zrozumiałam, dlaczego przekazuje mi owe sentencje akurat teraz… Zrozumiałam, lecz nie umiałam tego przyjąć.
– Tak – wymamrotała. – Odpoczynek… Pozostań taka, jaka jesteś, Hazel.
– Zrobię, co będę mogła – przyrzekłam łamiącym się głosem, odwracając wzrok, by ukryć łzy.
W następnej chwili zamarłam, przestając rejestrować jej oddech. Pochyliłam się ku niej spanikowana. Nie! Wzięłam telefon i wezwałam pogotowie. Lekarze przyjechali po dziesięciu minutach i zbadawszy babcię, wypowiedzieli to, co na dnie serca przeczuwałam, odkąd przekroczyłam próg domu. Umarła… Nie miałam już praktycznie nikogo. Kiedy wyszli, chwyciłam książeczkę, którą na jej prośbę wcześniej znalazłam.
"Kochana Hazel!
Piszę te słowa, gdyż wiem, że niebawem Cię opuszczę. Po prostu to czuję… Jednak nie zapominaj, że duchem będę obok i zawsze będę Cię kochać. Czas przejść do sedna…
Pewnie nierzadko zastanawiałaś się, dlaczego Twoi rodzice milczą. W ciągu minionych lat mało się odzywali, to prawda, ale, wierz mi, pytali o Ciebie, nawet jeśli Cię nie było, gdy dzwonili. A dwa lata temu… Nie powinnam tak długo tego ukrywać, lecz wiedziałam, że złamie Ci to serce. Wyjechali do pracy do Chorwacji, twierdząc, że czeka tam na nich szczyt kariery. Po miesiącu zaniechali pisania, wszystkiego… Po wielu nieudanych próbach udało mi się dobić do asystentki Twojego ojca. Kiedy spytałam o niego i Jessicę, odparła, że poprzewracało im się w głowach i bynajmniej nie planują powrotu. Obiecała, że postara się ich do tego skłonić, ale dwa dni później zatelefonowała, przekazując słowa Twojej matki: "Babcia się nią opiekuje. Nie potrzebuje nas. I tak praktycznie się nie widywaliśmy. Nam taki stan rzeczy w zupełności odpowiada". Asystentka oczywiście skontaktowała się ze mną bez ich wiedzy. Domyślałam się, że nic tym nie osiągnę, ale wydzwaniałam do nich o najróżniejszych porach, zasypywałam mailami i zwykłymi listami. Wszystko to na nic. Wybacz mi… Nie potrafiłam powiedzieć Ci prawdy. Jesteś tylko dzieckiem, a oni śmieli Cię tak potraktować! Sama nie umiałam się z tym pogodzić. Myślałam, że Cię chronię. Dręczą mnie paskudne wyrzuty sumienia, bo pisząc to, wcale nie oszczędzam Ci bólu. Okłamywałam Cię, odwlekając nieuniknione. Przepraszam. Uważam, że lepiej, byś wiedziała jak było.
Proszę, bądź szczęśliwa".
Odłożyłam plik kartek drżącymi dłońmi. Moje oczy ponownie napełniły się łzami. Wciąż ściskając ukochaną babcię za rękę, opuściłam jej powieki.
– Trwaj w pokoju… – szepnęłam cicho, po czym poszłam do swojego królestwa. Widok jedynej osoby, której ufałam, martwej… Miałam ochotę wykrzyczeć światu, że się poddaję i faktycznie to zrobić w akcie rozpaczy. Nieśmiały głosik w tyle mojej głowy podpowiadał, że powinnam się otrząsnąć, lecz ból był za silny. Po chwili, niemal bezwiednie, napisałam SMSa do siostry mamy:
"Błagam, przyjedź, jeśli możesz. O nic nie pytaj. To nie na telefon. Wiem, że nigdy nie miałyśmy bliskich relacji, ale tym razem sama naprawdę nie dam rady. Przepraszam, że tak nagle i bez wyjaśnień, ale ja… Nie mogę".
Chwilę przyglądałam się sceptycznie wystukanym wyrazom, ale wysłałam wiadomość. W tym momencie dzwoniącą w uszach cisze rozdarł dźwięk nadchodzącego połączenia. Zorientowawszy się, że to jakiś nieznany numer, wyłączyłam komórkę. Spacerowałam tam i z powrotem po domu. W końcu zatrzymałam się przy kredensie, zdjęłam stojący na nim ulubiony wazon mamy i cisnęłam nim przez długość kuchni. W ślad za nim poleciała waza. Potem przyszło opamiętanie. Wyrzuciłam szklane skorupy, roztrzęsiona bardziej niż wcześniej. Wieczorem pogasiłam światła, usiadłam na starej sofie w salonie i zapaliłam świecę. Postawiwszy lichtarz na stoliku, zbliżyłam ręce do płomienia, łaknąc chociaż odrobiny ciepła, które wypełniłoby wewnętrzną pustkę. Nie wiem, jak długo obserwowałam topniejący wosk. Wydawało mi się, że minęła wieczność. Z odrętwienia wyrwało mnie niepewne pukanie. Podeszłam cicho do drzwi, lecz było za ciemno, by cokolwiek dostrzec przez wizjer.
– Kto tam?! – spytałam.
– Sally! – odparł znajomy głos.
Sekundę później znalazłam się w objęciach cioci.
– Och… Nic ci nie jest…
W milczeniu zaprowadziłam ją do sypialni babci. Gdy dotarło do niej, co się stało, przytuliła mnie i obie zaszlochałyśmy. Została ze mną na noc, za co byłam jej niezmiernie wdzięczna, choć żadna z nas nie zmrużyła oka.
– Zwolnię cię do końca tygodnia – odezwała się podczas śniadania.
– Nie, wystarczy z dzisiaj – poprosiłam. – Ja… muszę… muszę zająć czymś myśli.
– Skoro tak wolisz, perełko… Ale teraz marsz do łóżka.
Westchnęłam ciężko, lecz nie protestowałam. Zasnęłam, ledwo przyłożyłam głowę do poduszki.