Wstęp
Nazywam się Hazel Levesque. Na wszystkie bogactwa będące pod patronatem mojego ojca, co to za żałosne nazwisko? No, ale dość tego marnowania papieru. Jako, że mi niemiłosiernie nudno, to postanowiłam prowadzić pamiętnik, który pewnie nie posłuży potomnym, lecz może za kilka lat będzie co wspominać bądź opowiadać dzieciom… Frank, na razie to tylko marzenia, więc nie wściekaj się, jeśli to kiedyś przeczytasz. Jeśli takie dygresje – jak to się dzieje do tej pory – będą mi wyskakiwać co dwa zdania, to zbankrutujemy, kupując wciąż czyste notatniki, chociaż z moją zdolnością przywoływania rubinów i innych takich… Nieee, na początek tyle wystarczy. Wszystko ujawnię we właściwym czasie.
Wstałam dziś chwilę po ósmej i nie mając nic szczególnego do roboty, zaczęłam spacerować sobie po podwórku przy wtórze trudnej do scharakteryzowania kompozycji własnej. Nie spodziewałam się niczego niezwykłego – ot, zwyczajny szary dzień. Wciąż nucąc, w końcu dotarłam do bramy, więc zawróciłam z zamiarem zrobienia kolejnej 'rundki wokół domu. Nagle jednak stanęłam jak wmurowana. Powodem tego było absolutnie niecodzienne zjawisko. Samym środkiem naszej posesji biegł olbrzymi byk. Przetarłam oczy, ale zwierzę nie zniknęło, a wręcz przeciwnie – ku mojemu przerażeniu zaczęło się do mnie zbliżać. W jednej chwili stanęła mi przed oczami scena, o której miałam nadzieję raz na zawsze zapomnieć.
Kiedy miałam jakieś dziewięć lat (w czasach jeszcze przed Alaską), któregoś wyjątkowo słonecznego dnia wybrałyśmy się na długą przechadzkę (mama niezmiennie określała takie mianem "wycieczek krajoznawczych"). Po paru godzinach ruszyłyśmy w drogę powrotną, gdy znienacka usłyszałyśmy z tyłu brzęk łańcucha. Obejrzałam się zaalarmowana, jednak widok byka z wielkimi rogami, który najwyraźniej jakimś cudem uciekł z pastwiska, zupełnie mnie sparaliżował. Zaniepokojona moja miną mama dostrzegła go chwilę później. Z niezrozumiałych przyczyn stanowczo zabroniła mi biec, co argumentowała tym, że na pewno by nas dogonił. Wlokłam się wobec tego jak żółw, starając się więcej nie oglądać. Ostrzeżenia mamy nie zdały się niestety na zbyt wiele. W pewnym momencie zatrzymałyśmy się, licząc, że po prostu nas wyminie, gdy niespodziewanie rozpędził się i wpadł na mnie, przygważdżając do ziemi całym ciężarem. Ze strachu i oszołomienia ledwo mogłam oddychać. Poczułam okropny ból promieniujący z ręki. Mama rzuciła się, chcąc mi pomóc, ale zdołałam wykrztusić, żeby się wstrzymała. O dziwo mnie posłuchała, choć podeszła na tyle blisko, by mnie widzieć. Czekałam, aż zwierz pozbawi mnie życia swoim potężnym rogiem, lecz po kilku minutach wstał… i odszedł, podczas gdy Marie Levesque (czułam to) szykowała się już do bronienia mnie gołymi rękami. Potem okazało się, że mam złamany nadgarstek, a ów byk śnił mi się po nocach.
Otrząsnąwszy się ze wspomnień, pomyślałam bardziej racjonalnie. Zaświtało mi coś w głowie – skrawek jakiegoś mitu związanego z księżniczką Europą, w którym powszechnie znany władca Olimpu przybrał właśnie postać byka.
– Panie Zeusie – odezwałam się lękliwie. – Czym mogę służyć?
Zwierzę jak stało, tak nagle padło jak martwe i zaczęło turlać się po ziemi.
– Panie Zeusie? Coś panu jest? – spytałam zdezorientowana, z rosnącym zdumieniem.
Nagle z oddali dobiegł niekontrolowany wybuch śmiechu. Od strony domu pędził Percy.
– Jackson! – warknęłam, odwracając się w jego kierunku. – Co to za kabaret?
Podskoczyłam jak rażona gromem, gdy ktoś położył mi rękę na ramieniu, a obejrzawszy się, stwierdziłam, że stoi za mną…
– Frank? Gdzie ten byk? – nadal nic nie rozumiałam.
– Och, Hazel, ty chyba jeszcze śpisz – zakpił Percy.
Ujrzałam Annabeth, która pojawiła się nie wiadomo skąd, a teraz obserwowała nas wszystkich podejrzliwie.
– Gdzie to bydlę? – ponowiłam pytanie.
– Ano tutaj – odrzekł Frank.
– Na wzrok mi się jak dotąd nie rzuciło – zaperzyłam się. – więc nie róbcie ze mnie wariatki.
– I bez tego nią jesteś – zaśmiała się Annabeth.
– Po prostu bosko! Ty też przeciwko mnie?!
I nagle mnie olśniło.
– Frank! – wrzasnęłam. – To byłeś… ty? Wiesz, jakiego stracha mi napędziłeś?
– Nie, nie, to mi należy się prawo autorskie – oświadczył Jackson.
Odwróciłam się na pięcie i pomaszerowałam przed siebie, lecz Annabeth po chwili mnie doścignęła.
– Wyluzuj, Levesque.
– Nie broń ich, Chase! – żachnęłam się. – Nic nie rozumiecie!
– W takim razie nas oświeć – odparowała.
Poczułam, jak moja złość opada. Skąd mieli wiedzieć o moich przejściach? Postanowiłam im o nich opowiedzieć, mimo że próbując patrzeć na siebie oczami każdego z osobna, w miarę jak to robiłam, coraz wyraźniej widziałam dziecko bojące się ciemności czy czegoś takiego. Gdy Skończyłam, Frank podszedł, żeby mnie przytulić, na twarzy Annabeth widniała mieszanina współczucia i rozbawienia (co wyglądało doprawdy komicznie), a mina Percy'ego wyrażała… Chyba skruchę.
– Nie wiedziałem… – zaczął. – Nie wiń Franka. Jest za głupi, więc można rzec, że uczynił to, co uczynił w niewie…
– Cicho bądź! – zawołałam.
– Bo co? – wtrąciła się Annabeth.
– Bo przygrzmocę ci kawałem diamentu, który na moje polecenie przybędzie z jakiejś kopalni.
– Śmieszna jesteś – prychnęła.
Frank i Percy wyrośli pomiędzy nami w roli rozjemców.
– Jak chce wojny, to będzie ją miała! – krzyknęłam, całą siłą woli powstrzymując śmiech.
– Taa, chciałabyś! W imieniu mojej matki ja tu jestem żywym gwarantem wojny sprawiedliwej!
– Co za ważniaczka – wzruszyłam ramionami w geście kapitulacji.
– Co za twórczyni nowego słownika – nie pozostała mi dłużna.
Zerknęłam na chłopaka Annabeth, po czym powędrowałam wzrokiem ku oczku wodnemu.
– Nie zrobisz tego – powiedziałam, nie słysząc we własnym głosie ani grama pewności.
– A mam ci udowodnić?
– Kochana – chwyciłam córkę Ateny za ramię. – Wpłyń jakoś na niego.
– Chodzi ci po mózgu wysadzanym szafirami wersja dosłowna czy przenośna? – spytała z przekąsem.
Uniosłam głowę i wyrecytowałam:
– Annabeth Chase, wygłaszam najświętszą z prawd. Jesteś stokrotnie inteligentniejsza i bystrzejsza ode mnie, a ponadto… Nie omieszkam zrobić Ci potem medalu mistrzyni ciętej riposty.
Oczy jej rozbłysły.
– Z czego?
Zmarszczyłam czoło.
– Sama się przekonasz.
– Opuść ten śmiercionośny strumień wody, Glonomóżdżku – poleciła.
– Ja cię po prostu kooocham!
– Mam dużo do przemyślenia – rzekł mój chłopak. – Czyżbyś chciała zmienić orientację?
Annabeth położyła palec na ustach.
– To temat tabu.
– Czyli jednak jest co tuszować? – naigrywał się Frank.
– Mówię to po raz pierwszy i ostatni: skończ! – zagrzmiałam, na co Annabeth odezwała się w te słowa:
– Taak. Tak trzymaj, Hazel. Faceta trzeba sobie wychować, a stanowczość często się przydaje w wielu dziedzinach.
Przybiłam jej piątkę z absurdalnie szerokim uśmiechem na twarzy.
Następny dzień zaczął się bez kolejnych kawałów. Prawdę mówiąc, nie działo się nic szczególnego, lecz gdybym wiedziała, co stanie się później… Zresztą, teraz to nieistotne. Od rana miałam jakieś niejasne, dziwne przeczucia, które postanowiłam jednak ignorować. Koło południa z nieba lunęło jak z cebra, więc wróciliśmy do domu i rozeszliśmy się do pokoi. Po kilku minutach Frank zapowiedział, że idzie do Annabeth, żeby pożyczyć jej książkę z chińskimi legendami. Byłam naprawdę senna, toteż mruknęłam "OK" i położyłam się na łóżku. Po chwili (a w każdym razie takie odniosłam wrażenie) usłyszałam walenie do drzwi tak głośne, że zerwałam się jak oparzona. W progu stał Percy z taką miną, że natychmiast pobladłam.
– Co… Co się stało? – spytałam słabym głosem.
Wszedł do środka i dał mi znak, żebym usiadła.
– Mów – jęknęłam błagalnie.
– Annabeth zniknęła – odparł cicho.
Wpatrywałam się w niego szeroko otwartymi oczami.
– Kiedy…? Jak…?
Ścisnął mnie mocno za rękę.
– Nie mam zielonego pojęcia – odpowiedział.
– Przecież Frank poszedł dać jej książkę – rzekłam.
– No tak. Nie zastał jej. Wcześniej chciała spojrzeć na ogródek – uśmiechnął się smutno. – Poszedł do niej i od tamtej pory…
– Chodź – przerwałam mu, czując tak ogromny niepokój, że bałam się poznać jego pełną przyczynę, mimo iż w głębi serca domyślałam się prawdy.
– Hazel… – odezwał się. – Szukałem ich… Ani śladu.
Wybiegłam na zewnątrz, wołając i chłopaka, i przyjaciółkę, ale jedyną odpowiedzią był szum drzew. Zrezygnowana odwróciłam się do syna Posejdona, który, jak się okazało, cały ten czas nie odstępował mnie na krok. Wszedłszy do domu, bez słowa przekroczyłam próg salonu i osunęłam się na sofę. Nie dość, że Annabeth, to jeszcze mój Frank!
– Nie… – wyszeptałam, a w moich oczach wezbrały łzy.
Wieloletnie doświadczenie nauczyło mnie, że jeśli ginie jakikolwiek heros, to z pewnością w grę nie wchodzą śmiertelnicy czy organizowane przez nich gangi, lecz gromada krwiożerczych potworów.
– To niemożliwe… – powiedziałam znowu.
– Wydostaniemy ich – oświadczył twardo, choć wyglądał na niemniej spanikowanego ode mnie.
Docierał do mnie jego głos, lecz nie byłam w stanie uchwycić sensu tego, co mówił, zupełnie jakbym miała do czynienia z obcym językiem. Położył mi dłoń na ramieniu.
– Musimy iść. Nie płacz, to im nie pomoże.
– Dokąd? – spytałam tonem wyzutym z wszelkich emocji.
– Na razie nie wiem – przyznał, po czym pociągnął mnie za obie ręce, stawiając na nogi.
Złapał dwa plecaki, do których wrzucił po zapasie ambrozji, ubrania na zmianę i kilka innych przydatnych rzeczy, podczas gdy ja ledwo cokolwiek rejestrowałam, po czym, prawie wlokąc mnie za sobą, wybiegł na dwór. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że nadal szlocham. Ogarnęła mnie wściekłość. Percy i tak był przerażony. Wcale nie dodawałam mu otuchy, mazgając się jak, nie przymierzając, berbeć. Otarłam twarz rękawem.
– Przepraszam – odezwałam się cicho. – Ja… Tobie też nie jest łatwo, a ja, przeklęta egoistka, na nic się nie przydam, jeśli ciągle będę beczeć. Nie powinnam…
Zatrzymał się, przytulił mnie mocno, po czym rzekł:
– Nie wygaduj bzdur. To jak najbardziej normalne. Myślisz, że ja nigdy nie płakałem?
– Nie w momencie, kiedy trzeba działać – odparłam.
– Mylisz się – westchnął, puszczając mnie i ruszając dalej. – To, że nie zdarzało mi się to przy wszystkich, nie oznacza, że jestem twardzielem. Kiedy jednak byłem sam… Cóż, bywało tak wielokrotnie. Nawet nie wiesz, jak okropnie się czułem w pierwszych dniach w waszym obozie. Miałem oczywiście was, ale bez Annabeth… – urwał i wiedziałam, że jego myśli, tak jak i moje, krążą wokół zaginionych.
– Dziękuję – uśmiechnęłam się. – Dobry z ciebie kumpel. Nie martw się tak, znajdziemy ich. Czuję to.
Była to prawda, choć coś podpowiadało mi również, że nasze zadanie nie będzie proste, lecz uznałam, że lepiej to przemilczeć. Mój towarzysz wzruszył tylko ramionami.
– Wiem – powiedział, jakby odgadując moje myśli. – Natkniemy się na parę… Hm, osób pragnących naszej śmierci. To akurat mamy jak w banku.
Przez dość długi czas łudziłam się, że era potworów minęła, ale czy świat nie byłby wtedy zbyt piękny?
– Super – mruknęłam, ale po chwili dodałam:
– Zwracam honor. Nie owijasz w bawełnę, a ja cenię to u ludzi, Percy.
Nie odpowiedział. Wyraz jego twarzy wskazywał, że jest nieobecny. W końcu odezwał się wolno, ważąc każde słowo:
– Hazel, wróć do domu. Ta wyprawa niesie za dużo ryzyka. W przypadku misji z Obozu Herosów mieliśmy chociaż przepowiednię. Nie mogę ani nie chcę cię narażać.
– Coo?! – zawołałam, kręcąc głową. – Po pierwsze, w życiu nie zostawię cię na pastwę losu – uniósł brwi, lecz ciągnęłam. – Po drugie, i tak nie usiedziałabym w czterech ścianach ze świadomością, że wszyscy możecie umrzeć, a po trzecie, nie sądzę, żeby było tam dużo bezpieczniej niż tu, zważywszy na to, że Frank i Annabeth zostali porwani w biały dzień.
– Trafne argumenty – stwierdził.
– A widzisz? Czasem… Ale tylko czasem, warto mnie słuchać.
Uśmiechnął się figlarnie. Przez dobry kwadrans wędrowaliśmy w milczeniu. Niespodziewanie jednak wydał cichy okrzyk, schylił się i podniósł jakiś przedmiot, na którym zdążył osiąść kurz.
– O cholera – wyrwało mu się. – Kolczyk z sówką.
– No taak – potwierdziłam. – Ale co z tego?
– Przecież należy do Annabeth – przypomniał mi, po czym zaczął spoglądać to na poszlakę, to na drogę przed nami, ciągnącą się aż po horyzont.
– Morzem byłoby szybciej – ocenił, wsuwając kolczyk do kieszeni. – Ale nie wiemy nawet, gdzie ich uwięziono.
Potaknęłam, choć myśl o chorobie morskiej nie napawała mnie szczególnym optymizmem.
– Bezsens – mruknął. – Na razie postawmy na ląd.
Skinęłam tylko głową. Mijały godziny, w ciągu których prawie się do siebie nie odzywaliśmy. Nagle poczułam dreszcz strachu. Wsunęłam dłoń do pochwy, rozglądając się czujnie. Po kilku minutach dotarliśmy do jakiejś restauracji. Usiadłszy przy stoliku, zaczęliśmy wertować menu. Stanęła przy nas kelnerka. Uderzyło mnie to, jaka jest piękna. Było w niej jednak coś złowrogiego. Zacisnęłam palce na mojej wysłużonej spathcie i rzuciłam przyjacielowi spojrzenie: "Wiejmy", ale zanim zdążyłam choćby mrugnąć, kobieta przeistoczyła się w empuzę. Oczywiście! Powinnam była to przewidzieć. Wpatrywała się prosto we mnie, obnażając kły. Jej widok tak mnie zaskoczył, że w jednej chwili straciłam zdolność ruchu. Odważyłam się szybko zerknąć w bok. Nie dostrzegłszy towarzysza, w końcu dobyłam miecza… za późno. Twarz wampirzycy zamarła centymetr od mojego gardła. Instynktownie cofnęłam się o krok, lecz już wiedziałam, że umrę po raz drugi. Nagle na twarzy empuzy (jeśli można to nazwać twarzą) pojawiło się zdumienie, a z jej piersi wystrzeliło… Ostrze? Pomyślałam, że mam przedśmiertne wizje. Sekundę później z potwora pozostała kupka pyłu u moich stóp. Percy wyszczerzył zęby, machając zwycięsko Orkanem.
– Spadamy! – nakazał.
– Dziękuję – wymamrotałam, wciąż trochę oszołomiona, gdy oddalaliśmy się od nawiedzonego lokalu.
– Nie ma sprawy – odparł. – Zrobiłabyś dla mnie to samo.
Uśmiechnęłam się, ściskając jego dłoń.
– No jasne.
Zmierzwił mi włosy i po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że pasuje do roli starszego brata. Pomyślałam o Nicu di Angelo, moim bracie przyrodnim… Nasze ścieżki rozeszły się tak dawno. W głębi serca wiedziałam, że zawsze wolał samotność, ale i tak wciąż było mi przykro. Równie dobrze mógłby odciąć się ode mnie niezniszczalnym murem. Nie umiałam sobie przypomnieć, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni, chociażby w iryfonie. Może rzeczywiście preferował znajomości z duchami? Gubiłam się już w domysłach.
– O czym myślisz? – zapytał przyjaciel.
– O Nicu.
– Rozumiem – rzekł z prostotą, jednak to mi wystarczyło.
Mimo wszystko się rozchmurzyłam.
– Frank i Annabeth – powiedziałam do siebie, mając świadomość, że kwestia próby przemówienia do rozumu mojemu bratu musi zejść na dalszy plan.
– Nie martw się. Dadzą sobie radę, a Nica też znajdziemy – rzekł Percy.
– Obyś się nie mylił.
Poklepał mnie po ramieniu. W jego oczach widziałam zrozumienie. Naprawdę pragnął mi pomóc, bez względu na przeszkody, jakie miałby przy tym napotkać. Dodało mi to trochę otuchy.
– Dziękuję.
– Oj, przestań – zniecierpliwił się.
Tym razem się nie uśmiechnęłam. Zastanawiałam się bowiem, czy poszukiwani w ogóle żyją. Spryt Annabeth mógł okazać się wręcz bezcenny. A co, jeśli…
– Percy – zaczęłam ostrożnie. – Może ich uprowadziły dwie różne osoby?
– Z czego wnioskujesz?
Zawahałam się na moment.
– Wróg prawdopodobnie sądzi, że my myślimy, iż…
– Oni są w tym samym miejscu? – spytał zdziwiony. – Hazel, przeceniasz ich inteligencję. Nie kombinuj.
– Błagam cię, nie używaj liczby mnogiej.
Westchnął ciężko.
– No… dobra – odrzekł. – Ale nie dramatyzujmy.
Bardzo długo szliśmy w ciszy, chcąc oszczędzać siły. Okolica wydawała się tak spokojna, że przez chwilę łatwo mogłam oszukiwać samą siebie, że wędrujemy sobie ot tak, dla rozrywki. Nagle przemknął nad nami cień. Spojrzałam w górę, jednak nie dostrzegłam nic prócz obłoków sunących po niebie. Bycie półbogiem chyba miało negatywny wpływ na moją psychikę.
– Wpadasz w paranoję i tyle – skarciłam się w myślach. – Weź głęboki wdech i będzie po sprawie.
Usłyszałam z tyłu trzepot skrzydeł. W chwili, gdy wyciągałam spathę, Percy krzyknął:
– Na foki i hipokampy! Gryfony!
Było ich cztery. Zostaliśmy otoczeni. Przecięłam pierwszego na pół, starając się jednocześnie osłaniać syna Posejdona.
– Za tobą! – wrzasnął nagle.
Obróciłam się błyskawicznie. Ta walka była trudniejsza. Potwór pikował nade mną, próbując schwytać mnie w swoje ostre jak brzytwy szpony. Robiłam uniki i wymachiwałam bronią, by utrzymać go na długość miecza. W końcu trafił prosto w moją twarz.
– Niech was Tartar pochłonie! – wycedziłam, czując krew obficie płynącą z policzka.
– Ej, tu, brzydalu! – ryknął Percy.
Gryfon zanurkował ku niemu, lecz był na tyle nisko, że zdołałam doskoczyć i przebić go na wylot. Ohydny szaszłyk! Zanim dobiegłam do przyjaciela, powietrze rozdarł jego przejmujący krzyk. Jeden z pozostałych potworów już odlatywał, pozostawiwszy na jego brzuchu paskudną ranę. Percy padł…
– Nieee! – jęknęłam rozpaczliwie, klękając przy nim. – Percy, chodź.
Jego oczy stawały się szkliste.
– Wstawaj – wsunęłam mu ramię pod plecy. – No już! Musimy…
Urwałam, ujrzawszy z jakieś pięćdziesiąt metrów od nas jeszcze tuzin gryfonów. Bogowie chyba stroili sobie ze mnie żarty. Czym prędzej wlałam w usta przyjaciela tyle nektaru, ile zdążyłam, sama zjadłam trochę ambrozji, po czym odciągnęłam go nieco dalej. Potwory zbliżały się w zastraszającym tempie. Zapewne wyglądałam bezbronnie – samotna figurka stojąca na tym pustkowiu. Chwilę później wszystkie zawisły nade mną niczym miniaturowa burzowa chmura. I wtedy stało się coś, co mnie samą przyprawiło o gęsią skórkę.
– W imię Plutona! – zagrzmiałam, rzucając się do przodu.
Cięłam mieczem, obracając się wokół własnej osi i podskakiwałam, godząc w te potwory, które śmiały się łudzić, że zachowają życie, kierowana czystym gniewem. Jak te kreatury mogły skrzywdzić Percy'ego? Zanim się zorientowałam, nie pozostał już ani jeden. Podejrzewałam jednak, że niebawem przybędą kolejne posiłki. Po wielu nieudanych próbach wreszcie postawiłam kompana na nogi. Był przytomny, spojrzenie miał bardziej trzeźwe.
– Nie możemy tu zostać… – wyszeptałam. – Ale znajdziemy jakąś kryjówkę… Obiecuję.
Skinął głową. Ruszyliśmy w drogę, choć ledwo był w stanie iść, toteż wspierał się na mnie prawie całym ciężarem. Po pół godzinie załkałam ze zmęczenia.
– Tato, pomóż mi…
Syn Posejdona osunął się na kolana, ale znów nakłoniłam go do powrotu do marszu.
– Już niedługo – przyrzekałam.
Nawet w moich własnych uszach te słowa sprawiały wrażenie czczych. Nie widziałam żadnego miejsca nadającego się na schronienie. Kiedy mięśnie zaczęły mi drżeć z wysiłku i gdy zamierzałam już zdać się na łaskę i niełaskę losu, wpadł mi do głowy szalony pomysł. Zobaczyłam przy drodze rów, głęboki na dwa metry. Obwiązałam przyjaciela liną znalezioną w plecaku i spuściłam na dół, po czym ten sam proces przeprowadziłam na sobie.
– Będziemy już bezpieczni – rzekłam, dźwigając go z ziemi (jak miałam nadzieję, po raz ostatni w tym dniu) i wkroczyłam do ciemnego tunelu.
Annabeth
Pierwsza moja myśl po przebudzeniu: "Znowu jestem w Tartarze". Odruchowo, na pół przytomnie, zaczęłam macać dookoła rękami w ciemności w poszukiwaniu Percy'ego. Owszem, natrafiłam na czyjąś rękę, to ta dobra strona medalu. Zła,: to nie Percy.
– Annabeth? – dosłyszałam obok siebie głos Franka. – Co to było.. gdzie my jesteśmy?
– Nie mam pojęcia – całkowicie oprzytomniałam. – Mam tylko nadzieję, że nie wylądowaliśmy w Tartarze.
– Przestań takie rzeczy mówić – – w jego głosie zauważyłam niepokój. – Jak my się tu w ogóle znaleźliśmy?
– NIe wiem. Poczekaj… Miałam koszmar… Coś związanego z Arachne. Z tą przeklętą Arachne. – Do tej pory słyszę jej słowa: "I tak cię dostanę, córko Ateny. Nie zapędziłaś mnie w sidła na wieki. Ale teraz już nie będzie przy tobie twojego ukochanego Jacksona, który by ci pomógł".
Wzdrygnęłam się na tą myśl, po czym zaczęłam się gorączkowo zastanawiać, myśląc o miejscu, w którym moglibyśmy się teraz znajdować. Kryjówka Arachne… Gdzie ona jeszcze mogłaby się ukrywać? Rozejrzałam się dookoła. Znajdowaliśmy się w jakimś lochu. Nic poza gołymi kamiennymi ścianami. Podniosłam się z ziemi.
– Chodź, Frank. Musimy znaleźć wyjźcie.
– Tylko jak? – wydawał się wstrząśnięty.
– Poczekaj, chyba mam jakiś plan – sięgnęłam do kieszeni i ku swojej uldze dostrzegłam moją bejsbolówkę niewidkę. Wyciągnęłam ją.
– No dobra – Frank wydawał się nieco zdezorientowany, co przyprawiło mnie o irytację. – A co ze mną?
– Czy to nie logiczne? – nie potrafiłam się powstrzymać od tego komentarza.
Nagle zdałam sobie sprawę z tego, w jakiej sytuacji oboje się znaleźliśmy. On nie miał przy sobie Hazel, ja nie miałam Percy'ego, nie wiedzieliśmy o sobie nic. Nawet gdyby zaczęli nas szukać, i tak nie moglibyśmy im pomóc, bo sami nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy.
– No dobra – mój ton głosu złagodniał. – Frank, wykorzystaj swoje zdolności i przemień się w jakieś zwierzę. W ten sposób może nic się nie zorientuje, że to my. Gdyby zaatakowały nas jakieś potwory, co jest dość prawdopodobne, jestem w stanie walczyć niewidoczna, to daje nam pewną przewagę, a jeszcze więszą przewagę dałoby nam, gdybyś zamienił się w coś dużego i raczej groźnego.
Mówiąc to, poczułam, że chyba mamy jakieś szanse przeżycia.
– Potwory i tak nas wyczują – zauważył Frank.
– Mnie owszem. Ale nie ciebie, zwierzęcia nie mogą wyczuć, a niewidoczny cel jest trudniejszy do trafienia niż widoczny, bez względu na to, jak mocno jest wyczuwalny.
– No w porządku – widziałam po jego minie, że nie bardzo podobał mu się ten plan, ale zgadzał się na niego, żeby po prostu robić cokolwiek. W tym samym momencie, gdy ja nałożyłam niewidkę, Frank zamienił się w olbrzymiego bernardyna.
– Dobra – podeszłam do niego. – Jestem za tobą. Gdyby nie fakt, że mnie nie widzisz, poszłabym pierwsza jako czujka. –
Frank tylko warknął, jakby chciał dać mi do zrozumienia, żebym tyle nie myślała, tylko coś robiła i ruszył przodem. Szłam za nim w pewnej odległości, wyostrzając wszelkie zmysły. Już po paru minutach wywnioskowałam, że znajdujemy się w czymś przypominającym labirynt Dedala. Był na pewno mniejszy, ale układający się w taką samą plontaninę rozwidleń, rozgałęzień i korytarzy. Zaczęło do mnie docieać, dlaczego Arachne wybrała akurat to miejsce. I dlaczego do tej pory nic nas nie zaatakowało. Była pewna, że rozpaczliwie próbując się stąd wydostać, zaplączemy się jeszcze bardziej.
Nawiedziła mnie myśl o Hazel i jej niesamowitych zdolnościach odnajdywania drogi nawet w takiej plontaninie. Gdyby była tu z nami, mielibyśmy większe szanse. Teraz musieliśmy polegać tylko na sobie. Myśl o Hazel przyniosła też ze sobą myśl o Percym, ostrą i bolesną jak odłamek szkła. Odepchnęłam ją od siebie. Jeszcze go zobaczę. Wyjdziemy z tego razem z Frankiem i zobaczymy ich oboje. Nagle Frank zatrzymał się gwałtownie. Zrobiłam to samo. Podobnie jak on, usłyszałam jakieś syczące dźwięki, które bardzo mi się nie podobały. Oznaczały tylko jedno: kłopoty. Dobyłam sztyletu. W samą porę, by dostrzec drakainy, pojawiające się przed nami nie wiadomo skąd. Na wypadek gdyby ktoś nie wiedział, drakainy to kobiety z wężami zamiast nóg, nie przeszkadza im to jednak szybko się poruszać. Ostrożnie, wstrzymując oddech i starając się nie wydać żadnego dźwięku, przykucnęłam i zaczęłam obchodzić je naokoło. Frank tymczasem zamarł, gotów rzucić się na którąś z nich, gdyby zechciała nagle zaatakować najbliższy widoczny przez siebie cel. Chwilę później jedna z nich faktycznie skoczyła ku Frankowi, który stanął na tylnich łapach i rzucił się na nią z obnażonymi kłami, natomiast ja wykorzystując chwilową dekoncentrację drugiej, cisnęłam w nią sztyletem, który przebił drakainę na wylot. Rozsypała się w pył i to samo stało się z tą, którą właśnie zagryzł Frank.
– No dobra – odezwałam się, podnosząc sztylet. – Jeden zero dla nas. –
Frank na krótką chwilę się przemienił.
– To było niesamowite – odezwał się. – Tylko ani trochę nie przybliżyło nas do odnalezienia wyjźcia.
– Przestań narzekać – skarciłam go. – I mów nieco ciszej. Tu zapewne są nie tylko drakainy. Podejrzewam, że gdzieś pewnie się czai sama Arachne i jej pobratyńcy.
Wzdrygnęłam się na myśl o tych pająkach, ale postanowiłam zachować zimną krew. Poradziłam sobie przy zdobyciu Ateny Partenos? To poradzę sobie i teraz. Tym bardziej, że nie jestem sama. Nagle wszystko zaczęło dziać się w zastraszająco szybkim tempie. Frank zdążył tylko krzyknąć:
– Za tobą!
Chwilę później rzuciła się na niego erynia. Na Styks, miałam wielką nadzieję, że te babcie na zawsze obruciły się w pył, lecz oto stał przede mną żywy dowód na to, że tak nie jest. Po chwili pojawiła się babcia numer dwa, która z kolei przyskoczyła do mnie. Chwyciłam ją w wyćwiczony, zapaśniczy chwyt i wbiłam sztylet w jej żebra. Dobra wiadomość. Erynia zamieniła się w kupkę prochu. Zła wiadomość. Pikowała na mnie druga, podczas gdy ta, która pojawiła się pierwsza, nadal walczyła z Frankiem.
Nagle przeszyła mnie myśl: "Jak one mnie zobaczyły?" I dopiero po chwili zdaałam sobie sprawę z tego, że niewidka leżała opodal mnie. Postanowiłam odciągnąć uwagę obu erynii od Franka.
– Ej, babciu! – obróciłam się gwałtownie, unikając rozdarcia na pół szponami tej, która mnie zaatakowała.
Podziałało. Erynia dała spokój Frankowi i odwróciła się do mnie.
– Co ty robisz? – wrzasnął Frank.
– Chcesz, żeby zrobiły z ciebie mielonę? – odciięłam się.
– Inaczej – Frank zaczął w końcu myśleć. – Rozdzielamy się.
– W porządku – zgodziłam się. – Ty bierz tą bliżej ciebie –
po czym ruszyłam biegiem plątaniną korytarzy, a Frank pognał w drugą stronę.
Erynie, jakby przyciągane do nas jakąś magnetyczną siłą, ruszyły za nami.
– Nie uda ci się tak łatwo – zasyczała erynia, która mnie ścigała.
– Tak myślisz? – odcięłam się. – To zobaczymy!
Udałam, że jestem zbyt wyczerpana, by biec dalej. I w tym momencie, gdy erynia złapała przynętę i rzuciła się na mnie, nabiła się prosto na ostrze mojego sztyletu, który pod wpływem ciężaru wypadł mi z ręki. Lecz było już po wszystkim. Z oddali dobiegł mnie przeraźliwy krzyk Franka, po chwili syk i zaległa cisza.
– Frank! – wiedziałam, że nie powinnam krzyczeć, ale i tak już wpadliśmy w kłopoty, gorzej być nie może. – Frank, gdzie jesteś?!
Żadnej odpowiedzi.
– Frank! – zawołałam głośniej, myśląc sobie, że pewnie to już koniec, że stało się najgorsze.
Gdy nagle usłyszałam jego głos:
– Nic mi nie jest!
Całe szczęście. Podziękowałam w duchu wszystkim bogom. Pojawił się natomiast inny problem.
– Gdzie jesteś? – spytałam. – Idę do ciebie!
Podniosłam sztylet z ziemi. Niewidka gdzieś się zawieruszyła, pewnie jej już nie odzyskam, ale na razie o to nie dbałam.
– Annabeth! – dobiegł mnie znowu głos Franka.
Dochodził gdzieś z prawej strony. Gdy spojrzałam w tamtą stronę, dostrzegłam przepaść, głęboką na jakieś trzy, może cztery metry.
– Masz jakąś linę? – spytałam go. – Albo ewentualnie coś, co mogłabym użyć za spadochron?
– Poczekaj! – odkrzyknął. Po jakimś czasie zawołał:
– Łap!
I rzucił w powietrze koniec liny.
– Masz?
– Tak, mam.
– To schodź. Nie martw się, trzymam cię!
Zaczęłam więc schodzić, czując wdzięczność do Franka. Po jakimś czasie go dostrzegłam, a parę chwil później znalazłam się już na dole.
– Nic ci nie jest? – spytałam. – I skąd wytrzasnąłeś tą linę?
– Zobacz – wskazał w dal, gdzie dostrzegłam jakiś plecak, niewątpliwie należący do jakiegoś herosa, który musiał tu zginąć.
W środku oprócz liny, była również latarka, pudełko ambrozji, termos z nektarem i parę złotych drachm. Przeszedł mnie dreszcz.
– Gdzie my w ogóle jesteśmy? Co to za miejsce?
– Nie mam pojęcia – Frank wydawał się tak samo zdezorientowany jak ja. – Uważam jednak, że powinniśmy tu zostać przez jakiś czas i odpocząć.
– Dopóki nie znajdą nas kolejne potwory? – spojrzałam na niego z powątpiewaniem.
– A widzisz jakieś inne wyjście? Może nadal chcesz łazić i plątać się w tych korytarzach?
Zastanowiłam się.
– Nie. Na chwilę obecną nie widzę żadnego wyjścia.
Przez długi czas siedzieliśmy w milczeniu, nie odzywając się do siebie.
– Wiesz co? – spytał Frank po upływie nie wiem jak długiego czasu. – Prześpij się może, ja obejmę wartę. Gdyby coś się działo, obudzę cię.
Nie za bardzo podobał mi się ten pomysł, jednak po chwili się zgodziłam, czując, że oczy same mi się zamykają. Po chwili zasnęłam. We śnie zobaczyłam Hazel i Percy'ego, otoczonych przez gryfony. Rozpoznałam je natychmiast. Hazel odpędzała je jak tylko mogła, a Percy, ku mojemu przerarżeniu, leżał w trawie, bezbronny i ranny. Widziałam, jak oczy zachodzą mu mgłą, a Hazel za wszelką cenę stara się odciągnąć od niego potwory. Gdy jej się to w końcu udało, podbiegła do Percy'ego, który nawet się już nie poruszał, oczy miał otwarte i szkliste. Zarówno ja, jak i najwidoczniej Hazel zdawałyśmy sobie sprawę z tego, że jest już za późno, że umarł. Następnie scena zmieniła się. Zobaczyłam przed sobą Arachne, śmiejącą się tryumfalnie.
– Widzisz? – odezwała się. – Teraz już wiesz, jakie to było bezsensowne? I jednocześnie jakie proste. Wyeliminowałam już Percy'ego Jacksona z gry, ty będziesz następna.
Obudziłam się gwałtownie, zdając sobie sprawę z tego, że Frank potrząsa mną za ramie i że krzyczę. Gdy otworzyłam oczy, krzyk natychmiast zamarł.
– Co się stało? – spytał mnie Frank.
– Percy… – tyle tylko mogłam wykrztusić.
Oparłam głowę na ramieniu przyjaciela i wybuchnęłam płaczem. Frank przytulił mnie bez słowa. I tak bym nie była w stanie mu nic powiedzieć, za bardzo płakałam.
– Co z nimi? – poczekał, aż nieco mi przeszło. – Co z Hazel?
– Żyje… – wykrztusiłam. Głos miałam ochrypły i jakby nieswój. – Ona żyje, ale Percy… To były… Gryfony…. Zabiły go.
Znowu załkałam.
– Annabeth, pomyśl logicznie – głos Franka był łagodny, jakby mówił do osoby, leżącej już na łożu śmierci. – Może to wcale nie tak? Może to była tylko zmyłka?
Wzruszyłam ramionami. Gdy atak histerii nieco osłabł, zaczęłam jaśniej myśleć. Co powiedziała Arachne w moim śnie? "Wyeliminowałam Percy'ego Jacksona, ty będziesz następna". Wiedziałam jedno. Nie spocznę, dopóki nie dowiem się prawdy. Nie mogłam myśleć, że Percy nie żyje, nie mając na to jasnego dowodu.