Witajcie.
Znowu Was zaniedbałam, ale ostatnio tempo mojego życia zmieniło się na turbo. Zasadniczo nie mam pojęcia, jak po takiej ilości stresu, z jaką musiałam się zmierzyć w zeszłym tygodniu jestem w ogóle zdolna do funkcjonowania, ale może od początku.
Szaleństwo zaczęło się w poniedziałek, jako że byłam na uczelni już o 08:30, co zdarza się wyłącznie w wypadkach nadzwyczajnych, a w definicję takiego wypadku zdecydowanie wpisywała się poprawa morfologii,
a właściwie drugie do niej podejście. Swoją drogą, do tej pory jestem wdzięczna, że dostałam drugą szansę, bo inaczej nie wiem, co by to było. Nie na wszystkie pytania znałam odpowiedź, ale uzyskałam 3. O 12:30 poszłam zaliczać fonetykę, z której także dostałam 3, bo terminologia mi się trochę pomieszała. Potem pisałam kartkówkę z hiszpańskiego z czasowników nieregularnych, natomiast na gramatyce były wyniki ostatniego testu, którymi, oczywiście, też się stresowałam, na szczęście jednak na koniec semestru i tu wyszła mi trója. W ogóle stwierdzam, że na studiach spadła mi ambicja, bo chociaż staram się mieć jak najlepsze oceny, to i z trój cieszę się jak z piątek, ponieważ to zawsze coś do przodu.
We wtorek miałam semestralne kolokwium z mitów. Uczyłam się do północy, ale później spasowałam, bo oczy zaczęły mi się same zamykać. Rano wstałam z przeświadczeniem, że nie zdam, ale na szczęście pojawiło się dużo pytań testowych, więc sporo sobie skojarzyłam i finalnie uzbierała mi się czwórka z plusem. W środę wieczorem robiłam prezentację z historii literatury angielskiej na następny dzień o powieściach wiktoriańskich, ale nie tych, które omawialiśmy, tylko trzech innych. Znów zamierzałam siedzieć do późna, ale po raz kolejny nie wzięłam sił na zamiary. Podczas pierwszej połowy prezentacji mówiłam z sensem, jednak potem zżarł mnie stres i na chwilę się zacięłam, ale wzięłam się w garść i wróciłam do głównego wątku. Po zajęciach spytałam panią profesor o ocenę końcową, ale powiedziała, że do poniedziałku rozważy każdą sytuację indywidualnie, wobec czego przez cały weekend z jednej strony szykowałam się na pisanie poprawki z całości – z racji tego, że moje stopnie do pięknych nie należały, a przede wszystkim dlatego, że było ich mało – a z drugiej próbowałam o tym po prostu nie myśleć. W rzeczony poniedziałek czułam się jak w dniu sądu. Przywlokłam się pod salę, gdzie czekała już grupka ludzi z mojego roku. W końcu przyszła kolej i na mnie, ale że weszłam z trzema osobami, które miały inną prezentację, to zostałam na deser, będąc w stanie czegoś, co można śmiało określić rozchwianiem emocjonalnym. Kiedy pani wreszcie oznajmiła, że wychodzi mi 3 z plusem, myślałam, że wybiegnę stamtąd w podskokach, jednak zamiast tego udałam się po wpis z pracy nad tekstem akademickim. Śliczna nazwa, nie? To tylko tak naukowo brzmi, jednak w zeszłym roku zwyczajnie uczyliśmy się stylu formalnego i pisaliśmy eseje, a w tym semestrze były to streszczenia różnych tekstów. W przypadku tego przedmiotu skończyłam z 4 plus. Dziewiątego lutego mam ostatni egzamin, ale jeszcze nie wiem, czy pojadę do domu.
Pewnie niemiłosiernie Was zanudziłam, ale nic nie poradzę, że przez nawał tego wszystkiego podupadło moje życie towarzyskie, o którym mogłabym poopowiadać. Może zmieni się to w przyszłym semestrze, o ile plan zajęć będzie luźniejszy. Jak mówią: pożyjemy, zobaczymy.
Dodam, że z tekstów audio-wizualnych, które opierały się w większości na wspomnianych w poprzednim wpisie
tłumaczeniach, otrzymałam na koniec 5 i taką samą ocenę z konwersacji; przykład numer 2 ewidentnie pokazuje,
że bardzo wiele zależy od prowadzącego. Naprawdę mówi się znacznie naturalniej, jeśli panuje przyjazna
atmosfera i dowolność tematów. Mam nadzieję, że ten progress będzie się pogłębiał.
Tymczasem trzymajcie się ciepło. Postaram się, żeby następny wpis nie był tak monotematyczny. 🙂
Kategoria: Codzienność
Witajcie.
Miałam naskrobać coś optymistycznego, ale coś mi się widzi, że średnio mi to wyjdzie. Zamiast spędzać
Sylwestra jakoś fajnie ze znajomymi, siedzę u dziadków, a w dodatku nie odpoczywam, tylko ślęczę nad
tłumaczeniami fragmentów skryptów z filmów, z angielskiego na pollski. Jeden skończyłam, teraz robię drugi, ale, tak zupełnie szczerze,
to już mi się odechciewa. Biorąc pod uwagę, że chciałabym kiedyś pójść w translatorykę na serio, to powinnam
się wprawiać, ale po kilku godzinach każdy może nadwyrężyć sobie cierpliwość. Żeby było jeszcze piękniej,
wcale nie jestem zadowolona z efektów tego zamkniętego tłumaczenia. Hmm… A może po prostu ostatnimi
czasy mam jakieś nastawienie spod hasła: "Wszystko na nie", choć wiem, że korzystniej dla dobra zarówno
ogólnego, jak i własnego byłoby wziąć się w garść, więc spróbuję. W tym celu przytoczę Wam parę ciekawostek
językowych związanych ze słownictwem, z którymi zapoznałam się dziś w trakcie mojej pracy.
Przykład pierwszy: nigdy nie pomyślałam, że słowo "square" może mieć aż tyle znaczeń, do tej pory zetknęłam
się może z połową z nich, choć niektóre spośród reszty są właściwie zbliżone do polskich określeń. Przytaczam:
1. kwadrat (figura geometryczna) [COUNTABLE]
2. plac (u zbiegu ulic), pl. (skrót) [COUNTABLE]
3. kwadrat (liczby) [COUNTABLE]
4. pole (w szachach) [COUNTABLE]
5. nudziarz informal [COUNTABLE]
6. ekierka [COUNTABLE]
7. oferma, niezguła American English informal
8. faja, szlug American English slang
Kolejne słowo – dope (Dawidzie, przeczytaj uważnie punkt piąty, bo wklejam go z dedykacją):
1. środek odurzający, narkotyk informal
2. idiota, palant informal
3. cynk, informacje informal
4. domieszka, dodatek technical
5. materiał obojętny (w produkcji dynamitu)
6. lakier używany do pokrywania samolotów
Ostatni wyraz, któregododatkowe znaczenie po prostu mnie zaskoczyło.
High – naćpany, nietrzeźwy informal
Odbiegając nieco od tematu, będę Wam wdzięczna za wszystkie wyrazy wsparcia, zwłaszcza w styczniu i na
początku lutego. Nie chcę rozstrząsać szczegółów, ale coś czuję, że z jednego przedmiotu mam sporą szansę
nie zdać, chociaż jednocześnie obiecuję sobie, że zrobię wszystko, by do tego nie doszło, ale, z drugiej
strony, kiedy patrzę na ilość testów, które mnie czekają, to ciężko mi uwierzyć, że tyle materiału pomieści się
w mojej biednej małej głowie. Jednak w cuda wierzę, więc nadzieja jest zawsze…
Siedemnastego grudnia mieliśmy genialne kolędowanie w akademiku. Przy okazji do kręgu moich znajomych
dołączyła kolejna Natalia, która studiuje psychologię. Naprawdę nie wiem, czy gdyby zrobić wykaz danych
statystycznych, to czy na tej uczelni wyszłoby więcej psychologów czy Natalii hahaha. W każdym razie
bardzo otwarta osóbka z mnóstwem pozytywnej energii. Po prostu zatroszczyła się o to, żebym miała gdzie
usiąść i o mój pusty talerz, a potem jakoś zaczęłyśmy rozmawiać. Biedaczka opuściła zgromadzenie po godzinie
czy coś, bo musiała się uczyć na kolokwium, ale ja zostałam do końca, czyli do 23:40 czy something like
this.
Święta nie wyglądały tak jak oczekiwałam, ale o tym również nie będę się rozpisywać. Oby za rok było
lepiej. Btw, dziękuję wszystkim za każde dobre słowo i życzenia. Doceniam to, że jesteście! 🙂 Do plusów
zaliczam fakt, że w tym wolnym czasie ponadrabiałam gadanie z paczką z dawnej szkoły, że mimo pośpiechu
w Wigilię znalazłam chwilę na refleksję, że dzięki temu, że pojechałam do domu dopiero w sobotę w piątek
spotkałam się z Sylwią i mogłyśmy sobie ponawijać o radościach i smutkach… Z tego miejsca pozdrawiam
ją bardzo, baaardzo ciepło, chociaż nie wiem, czy kiedykolwiek to przeczyta. Mimo to chcę, by był to taki
maleńki dowód mojej pamięci i wdzięczności.
A teraz wisienka na torcie. Słuchajcie, narodzie! 😀 😀 Od końca listopada rodzice urządzają nasz nowy
dom. Wreszcie spełni się jedno z moich największych marzeń: będę miała swój pokój, a ponieważ mam trochę
oszczędności, to i umebluję go po swojemu. Zresztą, cała góra jest zrobiona, tylko dolna część naszej
rezydencji potrzebuję podwieszanych sufitów, szafki do łazienki i… Czegoś jeszcze, ale owa rzecz mi
umknęła, wobec czego proszę o wybaczenie. Jeśli o mnie chodzi, to meble będę pewnie kupować jak wrócę
po sesji, o ile dożyję tej chwili oczywiście.
Miałam podjąć wyzwanie o trzech najlepszych wspomnieniach, ale albo uczynię to później, albo jutro, bo
na ten moment strasznie zgłodniałam i muszę zmienić ten stan rzeczy. Gdybym tu jednak nie zajrzała, to
życzę Wam na ten nowy rok dużo nadziei, bo bez niej ani rusz, miłości, bo bez niej jakoś tak pusto i
nijak, i pozytywnej energii wbrew wszystkiemu.
Trzymajcie się.
Witam Was bardzo ciepło tą późną, jesienną porą.
Jeśli tylko macie chęć, zapraszam do podjęcia wyzwania także na Waszych blogach.
Jestem nienormalna, ponieważ (kolejność randomowa):
– dopiero teraz jem kolację;
– zamiast iść grzecznie spać, prawdopodobnie będę czekać na SMS'a od jednej osoby z informacją, czy dotarła
bezpiecznie tam, gdzie miała dotrzeć;
– reaguję płaczem na cały szereg emocji: wzruszenie, bezsilność, smutek, stres, bezgraniczne rozbawienie;
– piszę do przyjaciół, kiedy nie mogę spać, bo często nachodzą mnie rozkminy życiowe;
– bardzo silnie przeżywam zarówno pozytywne, jak i negatywne sytuacje – na przykład, jeśli ucieszy mnie
jakaś drobnostka, to bywa, że daje mi to energię przez tydzień, niestety, w drugą, tę negatywną stronę
też się tak czasem dzieje, ale to zapewne cecha nadwrażliwców;
– w nocy przychodzą mi do głowy najlepsze pomysły;
– mam skłonność powracania do pięknych wspomnień, nawet jeśli teoretycznie powinny już dawno zostać przyćmione
przez inne;
– muzyka jest dla mnie jak wehikuł czasu;
– dochodzę coraz częściej do wniosku, że błędy, które kiedyś popełniłam były potrzebne, bym zrozumiała
niektóre sprawy albo spojrzała na nie w innym świetle;
– upór to chyba jedyna rzecz, którą szczerze w sobie cenię, ale zdarza się, że przeradza się w moją największą
wadę;
– ostatnio jednym z moich małych pragnień jest to, żeby pośpiewać sobie w jakimś miłym towarzystwie przy
ognisku przy akompaniamencie gitary, mimo że nic nie zapowiada takiej sposobności;
– podobnie jak Elanor, miewam tak, że słucham angielskich produkcji nie ze względu na tematykę, ale akcent
aktorów/speakerów;
– niesamowicie cierpię, kiedy brak mi weny na pisanie;
– lubię sobie pomarzyć, nawet o wydarzeniach, które wydają się być bardzo odległe, ponieważ wprawia mnie
to w dobry nastrój.
Dobra, może tyle, bo jeszcze okaże się, że ukradnę Wam wszystkie pomysły.
Przesyłam pozdrowienia i życzę dobrej nocy. <3
Świat zwariował
Hej wszystkim.
Wybaczcie, ale lepszego pomysłu na nazwę nie było. Siedzę bodajże od półtorej godziny nad słownictwem
i nie mogę z nim skończyć. Strasznie tego dużo: idiomy, kolokacje, słowotwórstwo… Jeśli pragniecie
się dowiedzieć, co to jest kolokacja, to spoko, chętnie Wam odpowiem, ale nie dziś. Obawiam się, że moja
odpowiedź okazałaby się nieprofesjonalna i daleka od pojęć lingwistycznych. W obecnej chwili wszystko,
czego muszę się uczyć równa się złu koniecznemu.
Jednak przechodząc do wydarzeń pozauczelnianych, pozafilologicznych czy jak je tam nazwać, to niedawno
jeden z moich ukochanych zespołów, Ashes Remain, wydał płytkę, wobec czego od wczoraj jestem niezwykle
uradowana tym faktem i poprawiam nim sobie humor. Nawet przed momentem leciała piosenka "Captain" i gdzieś
tam występuje wyrażenie "hard to swallow", czyli coś jak difficult to accept or believe", a ja akurat notowałam
sobie, co to znaczy, ponieważ trafiło mi się w książce do lexis, jakby cały universe dostrajał się do
anglistyki. Rozbroiło mnie to na amen, seriously. Poskrobałabym Wam więcej, ale czuję, że moglibyście
zwątpić z tym mieszaniem języków, więc dla dobra Waszego i swojego it would be better to finish.
Greetings. ;P
Kartka z października
Witajcie po karygodnie długiej przerwie.
Jak zwykle nie wiem, od czego zacząć. Najlepiej od tego, że sama siebie nie rozumiem. Już tłumaczę, w
czym rzecz. Ten tydzień jest jakiś ciężki, więc powinnam cieszyc się perspektywą dziewięciu dni wolnego,
jako że w następnym tygodniu mamy w sumie 3 dni rektorskie, jeśli dobrze liczę. No dobra, niby się cieszę,
ale jednak nie chce mi się jechać do domu, ponieważ:
Po pierwsze, będę prawie całymi dniami sama, a to nie działa mi korzystnie na psychikę tudzież nastrój
I po drugie, mam tyle nauki, że to szok. Testy z gramatyki i słownictwa, książka do przeczytania na mity
a współczesność, "Great expectations" Dickensa na historię literatury angielskiej. Czekajcie, yyy…
Po polsku to chyba brzmi "Wielkie nadzieje". Coś w tym stylu.
Trochę z innej beczki, prezentuję Wam, jak wygląda mój plan w tym semestrze, a raczej to, kiedy kończę
w poszczególne dni:
poniedziałki – 19:10;
wtorki – 19:10;
środy – 17:30;
czwartki – 10:50, więc śmiało można to uznać za salvation tygodnia czy whatever;
piątki – 15:50.
Jak żyć, ja się grzecznie pytam. W związku z powyższym opiszę Wam kilka sytuacji, które wynikły niedawno
z mojego zmęczenia.
W poniedziałek pisałam ze znajomą na Messengerze o takim panu od litratury, z którym miałam zajęcia na
pierwszym roku. No i wspominałam, że na wstępie zrobił na mnie dobre wrażenie swoim poczuciem roku. Oczywiście
miało być humoru haha. Zaraz potem poszłam spać, uznając, że nie jest ze mną dobrze.
Wczoraj natomiast walczyłam z migreną, która nie dawała mi spokoju przez jakieś 4 godziny, przez co odpuściłam
sobie ostatnie zajęcia, czyli hiszpański. W którymś momencie mówię do kolegi na mitach, że napiszę post
na grupie, żeby ludzie wysłali mi prezentację, które robią, bo inaczej nie będę w stanie nauczyć się
na test i podsumowałam, że tak będzie, cytuję, "najbardziej bezpiecznie". Natychmiast pojawiła mi się
w głowie rozkmina, że chyba poprawnie jest najbezpieczniej, a później zaczęłam się zastanawiać, tak z
automatu w sumie, jak stopniuje się po angielsku przymiotnik "safe".
Teraz powinnam odrabiać pracę domową na odmiany języka, ale sobie podarowałam, bo sądzę, że zdążę ją
zrobić podczas dłuugaśnej przerwy, która mi dziś wypada – od 11:40 do 13:20. Pójdę też zanieść książkę
na mity, o której wspominałam wyżej, do zeskanowania, no a jutro nawiedzę dziekanat, żeby w końcu podbić
legitymację.
Na tą chwilę uciekam, ponieważ za jakiś czas muszę iść na komunikację i interpretację i nie chcę przypadkiem
stracić poczucia czasu. Jeszcze jedna mała uwaga: wybaczcie mi wszystkie angielskie wtrącenia. Po prostu
mózg mi się przestawia.
Pozdrówki, miłego dnia Wam życzę. 🙂 🙂
Jak na wojnę
Hej, droga społeczności. 😀
Dawno mnie tu nie było, ale jakoś albo brakowało weny, albo czasu. Tydzien temu znów byłam u mojego chłopaka,
tym razem dlatego, że jego siostra zaprosiła mnie na osiemnastkę. Tak to ja się dawno nie bawiłam,
przy okazji poznałam pozytywnie zakręconych ludzi. Siedzieliśmy przy grillu na działce od szesnastej
do wpół do pierwszej. Następnego dnia wstałam o dziesiątej, więc myślę, że to stosunkowo niezły wynik.
Miałam wracać w niedzielę, ale tak mnie rodzeństwo ładnie prosiło, że z miłą chęcią zostałam do wtorku.
Wróciłam niestety chora, sądzę zresztą, że nie przez imprezę, ale przez to, że zaraziłam się od mojej
siostry, którą rozłożyło jeszcze przed moim wyjazdem.
W środę pół dnia czułam się tak, jakbym miała gorączkę, choć nie wiem tego na pewno, ale teraz wracam
do życia.
Pora przejść do tego, skąd wziął się tytuł. Otóż rodzice zrobili dziś tak potężne zakupy, jakby szykowali
się na wojnę. Nie mam pojęcia, ile toreb im wyszło, ale to masakra. Właśnie jestem po kolacji i przewiduję,
że już nic dziś nie zjem.
Jeszcze coś miałam… Postaram się na dniach zaskoczyć Was surprisem, jednak na razie nic więcej nie
zdradzę, chociaż… Mała podpowiedź: spójrzcie na listę kategorii, a nóż rzuci się Wam w oczy nazwa na
"r". Na ten moment tyle w temacie. ;P 🙂
Tymczasem życzę Wam dobrej nocy, ano i jeśli macie jakiś sposób na wznowienie weny, to dzielcie się w
komentarzach. Będę dozgonnie wdzięczna. <3
Radość w pełni
Witajcie.
Nie wiem, czy to dobrze, że ostatnio tytuły moich wpisów koncentrują się na emocjach, ale cóż, jest jak
jest, a raczej nie zastanawiam się nad nimi, tylko nad treścią.
Miałam zamiar podjąć wyzwanie o rzeczach, które czynią mnie szczęśliwą, ale w dużej mierze powtórzyłabym
wypowiedzi poprzedników, wobec czego postaram się po prostu wpleść to w dzisiejszy dzień.
Popołudniu jadę do mojego chłopaka, więc od rana jestem, rzec można, w euforycznym nastroju. Moniu, jest
taki przymiotnik? Dobra, mniejsza z tym, jeśli nie ma, to właśnie go stworzyłam. Kontynuując, zawsze,
kiedy mamy się spotkać, zwłaszcza po dłuższym odstępie czasu, to jestem przeszczęśliwa. Nieważne, że
tym razem będę u niego dość późno i prawdopodobnie nie będę miała na nic siły. Tak uprzedzam, jeśli ktoś
chce mi zepsuć nastrój, to niech nawet nie próbuje. 😛 OK, to chyba nie było zabawne, prawda?
Matko, te moje dygresje… Jak tak dalej pójdzie, to będę tak pisać do szesnastej i spóźnię się na bus.
Do sedna, Hazel, do sedna, bo ludzie przestaną śledzić Twojego bloga. 🙂
Idąc za ciosem, uwielbiam spędzać czas z ludźmi, tak dosłownie. Kontakt wirtualny mi nie wystarcza, nawet
jeśli jest bardzo częsty. Kocham dyskusje, zarówno na błahe tematy, jak i te bardziej skomplikowane. Nie razi
mnie, kiedy ktoś ma odmienne zdanie i nie mam potrzeby, żeby na siłe przekonywać go do swoich racji.
Sądzę, że między innymi właśnie w tym tkwi piękno: że się od siebie różnimy. Grunt, żeby wymiana poglądów
była kulturalna.
Szczęście przynosi mi również pomaganie innym. Myślę, że nie jestem w tym porywająco dobra, ale mimo
wszystko mam z tego ogromną satysfakcję. Jakieś 3 lata temu dopadł mnie kryzys życiowy, taki poważny,
i wtedy też mówiłam sobie, że skoro dla siebie już nic nie zrobię, to chociaż będę dla innych…
No i co, Hazel? Znów zbaczasz z głównego wątku. O szczęściu miało być, nie o dołach!
Śpiew. Coś mi się wydaje, że wspominałam o tym gdzieś na początku tutejszej blogowej przygody, ale uwielbiam,
wręcz kocham śpiewać. Tego nie da się racjonalnie wyjaśnić. Często poprawia mi to humor i sprawia, że
łatwiej mi pozbyć się negatywnych odczuć, na przykład po ciężkim dniu. Zwykle śpiewam w domu, ponieważ
w akademiku nie bardzo mam warunki. Przeważnie robię to, gdy jestem sama, chociaż nie tylko, ale wiem,
że jak ktoś w domu śpi, to trzeba to odłożyć na później. 😀
Jestem także szczęśliwa, kiedy mogę sobie w spokoju poczytać. Ostatnio nie jest to nic nowego, raczej
wracam do tych książek, z którymi zapoznałam się kiedyś. Największą moją opsesją jest wczuwanie się w
położenie bohaterów, szczególnie wówczas, gdy się z kimś utożsamiam. Wtedy to już koniec, zdarza mi się
nawet płakać nad lekturą. Widocznie nadwrażliwce tak mają, a z wiekiem pewnie będzie tylko gorzej. ;P
Znikam już, przydałoby się dokończyć pakowanie.
Pozdrówki. 😉
Nowy dzień
Witajcie.
Dziś przychodzę z jakąś dawką uśmiechu. Wprawdzie niezbyt wielką, ale nie wszystko od razu.
Sytuacja, o której skrobałam wczoraj jest na dobrej drodze do happy endu, więc pozostaje mi mieć nadzieję,
że ten kierunek się utrzyma.
Dziś rano byłam u fryzjera, a potem na zakupach z mamą. W tym miejscu muszę opowiedzieć małą anegdotę.
Stoję sobie, pilnując koszyka i czekając na mamę, która poszła czegoś szukać i nagle podchodzi do mnie
starsza pani, pytając uprzejmie, czy mogę jej przeczytać, ile kosztują nektarynki, bo ona nie widzi.
Wiedziałam, że być może zabrzmi to ironicznie, ale odpowiedziałam, że ja też nie, ale że zaraz przyjdzie
moja mama i może jej pomóc. Rozbawiło mnie to jakoś. 🙂
Aktualnie siedzę sobie przy laptopie i zamierzam zrobić – ostatnio prawie codzienny – research różnych
interesujących audycji po angielsku. Btw, przedwczoraj byłam more than happy, bo koleżanka wysłała mi
linki do kilku stron z podcastami o baardzo zróżnicowanym zakresie tematycznym.
OK, kończę, ponieważ póki co wyczerpała mi się wena, a na randomowe wpisy w rodzaju tych, które pisze
Moosbish też brak mi inwencji twórczej.
Pozdrawiam Was ciepło.
Jeszcze chwila…
Hej wszystkim.
Za chwilę mnie rozniesie. Właściwie nie wiem, po co to piszę. Chyba tylko po to, żeby poczuć ulgę, bo, jak mówią, co ma być, to
będzie i tak…
MIałam nadzieję, że ten tydzień okaże się spokojny, że po prostu szybko zleci do piątkowego wyjazdu i
już. A tu proszę. NIe chcę wchodzić w szczegóły, ale po informacji, która niedawno do mnie dotarła rozbolała
mnie głowa. Z nerwów, ze zmartwienia, nie wiem… MOże i dobrze, że na Eltenie nie ma funkcji "jak się
czujesz", jak na Facebooku, bo jedna emocja na pewno nie opisałaby mojego stanu.
Przez moment mnie nie było, ale miałam telefon. Jest nadzieja, że wszystko wyjdzie na prostą, jednak
dopóki się kwestia nie rozwiąże, to będę miała wciąż rozstrój wewnętrzny.
Idę zaraz zjeść. Pa.
Za długo już siedzę w tym domu
Witajcie.
Wiem, że tytuł mówi za siebie, jednak nie było innego, bardziej błyskotliwego pomysłu.
Przyznam, że taki stan rzeczy utrzymuje się bez żadnego konkretnego powodu. To znaczy… Tak, tak, teraz
będę plątać się w zeznaniach. NIe chodzi o to, że w domu jest mi źle. Minęły już czasy, kiedy to nudziłam
się całymi dniami. Teraz umiem znaleźć sobie mniej lub bardziej konstruktywne zajęcia, ale czuję, że
mi to nie wystarcza, nie przynosi aż takiej satysfakcji jak bym chciała. Wprawdzie w czerwcu miałam serdecznie
dość nauki, jednak prawda jest taka, że rok szkolny nadaje życiu jakiś rytm. Wczoraj nawet pisałam o
tym z kumpelą z roku i twierdzi, że ma tak samo, więc to prawdopodobnie globalny problem. 😛
Btw, tydzień temu, może niecały, dowiedziałam się, że Sylwia w drugim semestrze wyjeżdża na Erasmusa
na Węgry. Wiem, że podałam imię, ale mam nadzieję, że nikt mnie za to nie zabije, tym bardziej, że Sylwie
na roku mamy dwie, przy czym tę drugą znam słabiutko. Żadnych danych personalnych nie podałam. 🙂
OK, wracając do sedna, to… Nie oceniajcie mnie
pochopnie. Cieszę się, że zwiedzi kawałek świata, że pozna nowe osoby i ogólnie zainwestuje w swój rozwój,
nazwijmy to tak trochę górnolotnie. Kłopot w tym, że mam taki charakter, że bardzo zżywam się z innymi.
Wprawdzie nie przywiązuję się tak łatwo i szybko jak dawniej, jednak efekt pozostaje taki sam. Oczywiście
są również inni ludzie, ale to do niej przyzwyczaiłam się najbardziej. Wiecie, byłam sobie takim biednym,
niewidomym, zagubionym dzieckiem. Nie no, żartuję haha. W każdym razie na początku nie wiedziałam co,
gdzie i jak, czując się jak w środku dżungli. Poznałyśmy się na którymś wykładzie – aktualnie nie kojarzę,
czy było to kulturoznawstwo, czy historia Anglii i USA, choć jestem skłonna przychylić się w stronę opcji
A – jednak liczy się fakt, że od samego początku rozmawiało nam się jakoś naturalnie. Po jakimś czasie,
na tym samym wykładzie, zaproponowałam, żebyśmy znalazły siebie nawzajem na Facebooku i okazało się,
że ona myślała o tym samym. Dalsza historia
potoczyła się swoim własnym torem.
Lubię ją właściwie za wszystko: że śmieje sie z moich niewidomkowych dowcipów (tych, którzy nie wiedzą,
w czym rzecz odsyłam do pierwszego wpisu); że nawijamy sobie o poglądach na życie i nie tylko; za to, że jest taka
ambitna i kochana… No i oczywiście za to, że podczas sesji letniej cytowała mi sentencję: "Keep calm
and carry on". Dla ścisłości, zacytowała mi ją raptem raz, ale potem często do tego wracałam.
Dobra, idę coś poczytać albo… Nie wiem.
Trzymajcie się.
PS: Byle do końca sierpnia…