Kategorie
Moja twórczość, nie tylko radosna Śladem przeznaczenia

4

Hazel

Kiedy podniosłam powieki, zorientowałam się, że leżę na… Rybie? Och, nie! Na delfinie! Uwielbiałam te stworzenia, przysługiwało im drugie miejsce, zaraz po koniach.
– Gdzie jesteśmy? – spytałam, choć mówienie do zwierzęcia wodnego bez możliwości komunikacji telepatycznej, którą posiadał Percy, wydawało się zupełnie niedorzeczne.
Wydał z siebie śmieszny pisk.
– Ojej – mruknęłam. – Nie rozumiem po twojemu. Znasz może jakiś inny język?
Zamachał ogonem.
– Ej, tylko mnie nie zrzuć. Głowa tak mi pęka, że lada chwila mogę znów stracić przytomność. Widziałeś mojego przyjaciela, syna Posejdona?
Na dźwięk imienia Pana Mórz drgnął, po czym odpowiedział piskiem ewidentnie oznaczającym najszczerszy żal.
– Już cię lubię – odezwałam się. – Dziękuję, że uratowałeś mnie przed Skyllą. Nie bałeś się, mały?
Ponownie machnął ogonem.
– Nie oburzaj się tak. Kurczę, nie mam nawet ambrozji. Oby tam, gdzie mnie wieziesz był ktoś, kto mi pomoże.
Kolejny pisk będący najprawdopodobniej angielskim odpowiednikiem "oczywiście". Ześliznęłam się ze zwierzęcia i chwyciłam go oburącz za ogon.
– Tak lepiej, co nie? Na Lete, jaka ta woda jest zimna… Wiesz, martwię się o Percy'ego, tego syna Posejdona, o którym ci wspomniałam. Gdybyś cokolwiek o nim usłyszał, daj znak w postaci racy albo czegoś takiego. Och! Wy tego nie macie. Zresztą, ja przez pewne okoliczności jestem trochę zacofana w tych osiągnięciach cywilizacji. Szczerze? Beznadzieja, ale nie chcę zarażać cię moim pesymizmem.
Chciało mi się okropnie pić, lecz Percy ostrzegł mnie kiedyś, że woda z oceanu nie działa zbyt korzystnie na ludzi. Czułym gestem pogłaskałam delfina po grzbiecie. Czułam przemożną senność, ale nie zamierzałam się przypadkiem utopić, choć myśl o utracie przyjaciela sprawiła, że przemknęła mi przez głowę ewentualność samobójstwa. Jak ja spojrzę w oczy Annabeth, zakładając, że przeżyję dalszą podróż w pojedynkę i zdołam odnaleźć ją i mojego Franka? Przyszłość bynajmniej nie rysowała się różowo. Po jakiejś godzinie, gdy byłam już prawie pewna, że zemdleję z upływu krwi, dostrzegłam, że robi się płyciej. Po chwili mój przewodnik znieruchomiał i przeturlał się na bok, tak że zsunęłam się z niego bezwładnie jak marionetka. Ujrzałam przed sobą piaszczystą plażę otoczoną gęstymi zaroślami, chyba nie do przebycia. Pochyliłam się nad moim wybawicielem i zaszlochałam bezgłośnie. Pewnie nie czuł różnicy między słoną wodą a moimi łzami.
– Nigdy ci tego nie zapomnę… – szepnęłam. – Odwiedź mnie któregoś razu. Wywąchujesz aurę półbogów, co?
Trącił mnie pyskiem.
– No, zmykaj, bo jeszcze bardziej się rozkleję – dodałam. – A jeśli spotkasz Posejdona, powiedz mu, żeby dał mi jakąś wskazówkę, jak odszukać Percy'ego, Franka i Annabeth.
Otarł się o mnie, po czym odwrócił się przodem. Dzięki niech będą Plutonowi, trzymał w pysku mój miecz. W wyrazie wdzięczności przytuliłam policzek do jego głowy.
– Uważaj na siebie – dorzuciłam, a on odpłynął, powtarzając po delfińsku zapewne coś w stylu "pa-pa".
Podniosłam się ostrożnie, wspierając się na spathcie jak na lasce, po czym ruszyłam wzdłuż brzegu. Ta plaża na 200 procent była niegdyś odpowiedniczką afrykańskiej Sachary. Nie minął kwadrans, a rozbolały mnie nogi. Słabłam z minuty na minutę, ale mimo to skręciłam w głąb lądu, jako że gęstwina nieco się przerzedziła. Po czasie, który wydał mi się wiecznością, dotarłam do wysokiego budynku, nad którym wisiał jakiś szyld. Byłam jednak zbyt wyczerpana, by odcyfrować napis. Stąpając jak najciszej, przekroczyłam próg. Po przejściu około pięćdziesięciu metrów zmaterializowała się przede mną kobieta niesamowitej urody – czerwona lampka! Nauczona złymi doświadczeniami, zatrzymałam ją, wyciągając rękę z bronią na długość ramienia.
– Kim jesteś? – spytałam, patrząc na nią wzrokiem o przesłaniu: "Bez żadnych numerów!".
– Na Hekate, czarodziejką! – wykrzyknęła. – Bądź tak dobra i przestań grozić mi tym obrzydliwym mieczem.
Opuściłam go, ale nie schowałam.
– Co to za miejsce?
Wzniosła oczy ku górze.
– Co za pokolenie… Nie potrafisz czytać? "SPA".
– Bądź tak dobra i mnie nie obrażaj – odparowałam. – Przydałby mi się medyk. Jest tu któryś z synów Apollina czy ktoś taki?
– Nie, ale mamy ambrozję i nektar, Hazel Levesque.
Zasada numer 1.: kiedy ktoś obcy zwraca się do Ciebie pełnym imieniem i nazwiskiem, ztrzykrotnij czujność; zasada numer 2.: patrz powyżej. Uniosłam spathę na wysokość jej twarzy.
– Czy my się znamy? Nie sądzę.
– Pewnie. Na świecie huczy od plotek na twój temat. Przebudziłaś króla gigantów. Dziwię się, że twój ojciec bądź rada bogów do tej pory cię nie ukarali.
– A wiesz, że później dobrowolnie poświęciłam siebie i matkę? Jasne, że nie! Radzę ci nie wydawać pochopnych sądów.
– Studiowałaś retorykę? – zakpiła.
– Nie, ale uczyłam się szermierki. Dasz mi coś na wyleczenie tej rany czy mam usunąć cię z drogi i sama się tu rozgościć?
Zachwiałam się, wiedząc, że nie jestem dla niej żadnym przeciwnikiem, lecz zacisnęłam klingę w dłoni.
– Jak dziecię Aresa – burknęła, prowadząc mnie szerokim korytarzem.
Na ścianie po prawej wisiała śliczna tkanina przetykana złotymi nićmi, przedstawiająca klucz łabędzi. Z trudem oderwałam od niej wzrok.
– Daleko jeszcze? – zapytałam, nakazując sobie bezwzględny stoicyzm. – Nie mam już siły iść.
Tajemnicza kobieta klasnęła w dłonie. Pojawiły się koło nas trzy służące, które dość brutalnie porwały mnie na ręce i nim zdążyłam mrugnąć, wsadziły do lektyki.
– Jestem ranna – oznajmiłam po niewczasie. – Obawiam się, że ta lektyka nikomu już nie posłuży.
– Mamy takich ze sto – prychnęła dziewczyna podtrzymująca "przenośne łoże" z lewej strony.
– Co możemy dla ciebie zrobić? – zainteresowała się nagle Pani Sąd Najwyższy. Na pewno nie chciała źle wypaść w oczach służby. – Oczywiście oprócz zapewnienia ci odpoczynku.
– Potrzebuję jakiegoś okrętu – odparłam spokojnie. – Trochę prowiantu, odzieży… To wszystko. Nie zabawię tu dłużej niż to absolutnie konieczne. Nie przejmuj się.
Po upływie niespełna dwóch minut siedziałam już w wygodnym fotelu, podczas gdy jedna z młodych dziewcząt zajęła się moją głową. Oczyszczanie rany piekło tak bardzo, że łzy same płynęły mi z oczu. Zmusiłam się jednak do powstrzymywania się od wrzasku. Druga służąca poiła mnie nektarem, niezmiernie ciekawa moich przygód. Wciąż podejrzliwa, wyjawiłam tylko cząstkę prawdy: że jadę do przyjaciół. No dobra, ściśle rzecz ujmując, to było perfidne kłamstwo, ale cóż innego mogłam zrobić? Jeśli nie wiesz, kto jest twoim sprzymierzeńcem, a kto wrogiem, lepiej stosować środki zapobiegawcze. W końcu obie pomogły mi umościć się w nieprzyzwoicie bogato zdobionym łożu z baldachimem. Odpłynęłam, ledwo przyłożyłam głowę do poduszki.
Przez trzy dni prawie nie wstawałam, choć z całego serca pragnęłam się czym zająć, byle tylko nie myśleć o Percym (który najprawdopodobniej zginął)i o tym, że Frank i Annabeth mogą już nie żyć lub zmierzać prosto ku śmierci (te dwie perspektywy wcale aż tak bardzo się od siebie nie różniły). Owego trzeciego dnia, nie mówiąc nic nikomu, z samego rana wybrałam się na samotną przechadzkę. Plaża była nienaturalnie opustoszała – żadnych mew, muszelek czy chociażby bursztynów. Nagle potknęłam się o coś i upadłam twarzą w piasek. Stanęłam na nogi, dobywając miecza, który na widok osoby leżącej na ziemi wypadł mi z ręki.
– Percy! – zawołałam, klękając przy nim.
Oddychał, ale jego skóra przybrała zielonkawy odcień. Zebrałam wszystkie siły, których nie miałam jeszcze za wiele i zaczęłam wlec go po plaży. Skręciłam w tym samym miejscu, co po tym, gdy delfin zostawił mnie na płyciźnie. Uszłam jeszcze parę kroków. Ugięły się pode mną kolana. W głowie mi się kręciło. W końcu zaczęłam wzywać pomocy. Po kilku chwilach w polu widzenia pojawiła się czarodziejka i, jak mniemałam, zarazem właścicielka SPA. Obrzuciła mnie chłodnym spojrzeniem.
– Czy się pali?
Westchnęłam poirytowana.
– Nie. Jest tu kolejny poszkodowany.
Przyjrzała się Percy'emu z pewną dozą pogardy, po czym obie poniosłyśmy go dalej. Po upływie jakichś dwudziestu pięciu minut weszłyśmy do budynku i złożyłyśmy go na prostym tapczanie, jak zarządziła moja towarzyszka. Uznałam, że takie traktowanie mojego przyjaciela jest niesprawiedliwe, bo przecież mnie przyjęto jak księżniczkę, ale opuściłam na to zasłonę milczenia. Poprosiłam czarodziejkę, by go wyleczyła, ponieważ to, że był chory, nie ulegało wątpliwości.
– Żartujesz? Nie pomagam facetom! Poza tym ugryzł go jadowity wąż i nie wiadomo, ile czasu tam leżał. Ta trucizna zabija w niecałą godzinę. Jest już za późno.
– Możesz to zrobić – wycedziłam, znacznie bardziej wściekła niż to okazywałam, myśląc jednocześnie: "Musisz to zrobić".
– Nie takim tonem, córko Plutona.
Odpowiedziałam powoli, ważąc każde słowo:
– Mój przyjaciel umiera, a ty wyjeżdżasz mi tu z zasadami savoir-vivre'u?
– Tylko ci przypominam, że powinno się okazywać szacunek, szczególnie starszym i mądrzejszym od siebie.
Postawiłam wszystko na jedną kartę. Dopiero co odzyskałam Percy'ego, a teraz miał odejść na zawsze tylko dlatego, że ta kobieta odmawiała udzielenia mu pomocy z powodu chorej dumy?
– Jesteś czarodziejką czy sobie blefowałaś? Ja jestem nią naprawdę, ale początkującą. Jeśli jesteś… – nagle mnie olśniło. – Jesteś Kirke! Na pewno umiesz go uleczyć!
– Skoro nalegasz, zabiorę go…
– W grę nie wchodzi żadne zamienianie w świnkę morską.
Zamyśliła się.
– Mogłaś sobie zmyślić tę bajeczkę o twoich zdolnościach.
– Przysięgam na Styks, że udowodnię ci, że nie kłamię. Najpierw jednak ocal Percy'ego.
– Zniszczył moje Centrum Odnowy Biologicznej, a ja mam mu pomagać?
– Zrób to chociaż dla mnie.
Nie wiem, co zobaczyła w mojej twarzy, lecz zajęła się synem Pana Mórz, który po dziesięciu minutach otworzył oczy. Zostawiła nas samych.
– Hazel, to ty? To Pola Kary czy co?
– Nie… – odparłam, przytulając go, na skraju łez. – Jesteśmy u Kirke.
Sięgnął do kieszeni po Orkana, ale chwyciłam go za przegub i szepnęłam.
– Zawarłam z nią układ…
Po jego minie poznałam, że nie podoba mu się to wyrażenie, lecz nic nie powiedział. Pomogłam mu wstać.
– Kiedy chcesz wyruszyć?
Zmarszczył czoło.
– Niby czym? "Perła Neptuna"… Cóż, zatopił ją nagły sztorm. To nie był mój ojciec.
– To kto w takim razie? – pomyślałam, jednak nie powiedziałam tego na głos.
Wyszliśmy z pokoju. Ujrzawszy nas, Kirke rozpromieniła się.
– O, jak miło! Co z naszą umową, Hazel Levesque?
Świerzbiły mnie ręce, by zaznajomić ją bliżej ze spathą i zetrzeć jej z ust ten ironiczny uśmieszek, lecz pozostałam opanowana.
– Idziemy nad wodę – rzuciłam.
– Ach, tak. Ja dotrzymałam słowa: macie statek, jedzenie, wszystko, o co prosiłaś.
– Akt drugi wymaga zmiany miejsca – powiedziałam, biorąc przyjaciela za rękę.
Gdy w końcu znaleźliśmy się na plaży, odezwałam się:
– Wiesz, co myślę? Nie uda ci się zamienić Percy'ego w twojego ulubionego gryzonia.
Syn Posejdona szturchnął mnie dyskretnie w żebra. Posłałam mu spojrzenie: "Bądź cicho, bo cały plan pójdzie w łeb".
– Jest mi niewymownie przykro, ale Gaja zażądała, by was tu uwięzić. Tylko że… Hm, mam słabość do półbogów – jej głos ociekał fałszywym współczuciem. – Jeśli masz rację, córko Plutona, pozwolę wam odpłynąć bez żadnych przeszkód. Jeśli zaś nie…
Nie dokończyła, ale właśnie to sprawiło, iż poczułam, że jesteśmy zgubieni. Zdobyłam się na szeroki uśmiech, mimo że najchętniej zaczęłabym wyć.
– Umowa stoi – odrzekłam, skupiając całą swą wolę.
Jedna część mojego umysłu była Kirke – widziałam przyjaciela jako najprawdziwszą na świecie świnkę morską, natomiast druga skoncentrowała się na ucieczce.
– Biegiem! – szepnęłam półgębkiem.
Rzuciliśmy się pędem w kierunku okrętu.
– Naiwni herosi! – zadrwiła czarodziejka. – Zostaniecie tu do najbliższego święta Spes! Nadzieja umrze bezpowrotnie! Wygrałam!
– Uwolnij nas! – jęknęłam błagalnie.
– Och, Matka Ziemia da mi specjalną nagrodę! – rozpływała się kobieta, wciąż przekonana, że kucam obok Perco-świnki..
Mój przyjaciel odbił od brzegu.
– Cała naprzód! – zakomenderowałam, a nasz statek pomknął po falach jak motorówka z turbonapędem.

Annabeth

Za każdym razem gdy zasnęłam, miałam koszmary, jednak nie byle jakie. Z reguły byłam do nich przyzwyczajona, jednak te naprawdę napawały mnie przerażeniem Widziałam same najgorsze rzeczy. Śmierć, krew, wojnę niszczącą cały świat, zarówno nasz, jak i śmiertelników. Widziałam przyjaciół błagających o litość, Percy'ego, klęczącego nieopodal mnie, spętanego i bezbronnego, patrzącego na mnie błagalnie tymi swoimi zielonymi oczami niczym mała foczka, która przypadkowo zaplątała się w sieci i wie, że to ostatnie chwile jej życia. Budziłam się wstrząśnięta i przerażona faktem, że jeszcze nie wymyśliłam żadnego planu wydostania siebie i Franka z tej sytuacji. Nie raz płakałam z bezsilności, dając w ten sposób upust emocjom, wiedząc, że nikt ani tego nie zobaczy, ani tym bardziej się tym nie przejmie. Kriosa i Hyperiona nawet cieszyłyby takie łzy. Wściekałam się na wszystko i za wszystko. Na Gaję, Kriosa, Hyperiona i wszystkie potwory, które do tej pory spotkałam i które miałam dopiero spotkać. Wściekałam się za to, że porwali mnie i Franka, że nas w najgorszym momencie rozdzielili, że znowu odebrano mi Percy'ego, że on i Hazel mają stać się ofiarą na rzeź. Jednym słowem: na wszystko, co złe. Za którymś z kolei razem po przebudzeniu uświadomiłam sobie mgliście, że moja ręka dotyka czegoś miękkiego. Ostrożnie i z czujnością podniosłam się i pochyliłam nad owym przedniotem. Aż zabiło mi szybciej serce. Koło mnie leżała moja niewidka. Gdy wzięłam ją do ręki, dostrzegłam, że przykrywała ona jeszcze jeden przedmiot. Mój sztylet. Usłyszałam jakby w myślach znajomy głos, w którym dźwięczał lekki wyrzut: "Na drugi raz bądź bardziej rozsądna, Annabeth. Nie będę za każdym razem odszukiwać tego, co zgubiłaś w ferworze walki ani ostrzegać twoich przyjaciół. Zwłaszcza tego syna Posejdona". Obróciłam czapkę w palcach. Miałam ochotę zripostować Atenie, mówiąc, że ona najchętniej pozwoliłaby Percy'emu zginąć, ale nie chciałam się z nią kłócić, zwłaszcza po tym, gdy tak niespodziewanie wybawiła nas z kłopotów.
– Dziękuję, mamo – odparłam w ciemność.
Teraz już przynajmniej wiedziałam, co mam robić. Muszę się stąd wydostać i odnaleźć Franka. Teraz miałam przynajmiej szansę. Miałam broń i niewidkę. Tylko pozostawało pytanie: jak się stąd wydostać? Sama nie odsunę tego głazu. Trzeba jakoś wpłynąć na jednego z tych durni, żeby to zrobił. Chyba że… Wpadł mi pewien pomysł. Strategicznie pewnie beznadziejny, ale lepszy taki niż żaden. Dawno już nie byłam tak zdesperowana. Cała nadzieja w tym, żeby dali się na to nabrać. Szybko nałożyłam niewidkę, słysząc zbliżające się znajome, potężne kroki, kierujące się w stronę mojego więzienia.
– Hej – krzyknęłam tak głośno, żeby któryś z tytanów, którykolwiek to był, mnie usłyszał. – Pasztecie!
Wiem, niezbyt wyszukana obelga, ale zależało mi tylko na tym, by zwrócić jego uwagę. I udało się. Zatrzymał się tuż przed głazem zasłaniającym wyjście.
– Ty żyjesz? – był to Krios, a w jego głosie brzmiało głupawe zdziwienie.
– Tak, ty stary baleronie – odcięłam się zręcznie. – Żyję, ty wielka kupo mielonego mięsa. Nie ma mnie tutaj!
– Nie ma cię? – Krios wydawał się podenerwowany. – Przecież cię słyszę, herosko. W co ty ze mną grasz?
– W nic – odkrzyknęłam. – Jesteś za głupi, żeby wciągać cię w jakąkolwiek grę!
– Jak śmiesz tak do mnie mówić? – teraz już był naprawdę rozzłoszczony, a mi przypomniała się taka sama próba słownej walki z Polifemem. Tylko że on był prawie ślepy, a Krios widzi w całej okazałości.
– Zabrakło ci odwagi, co? – krzyknął znowu Krios. – Boisz się?
– Tylko głupi boją się takiego przerośniętego kebaba, jakim jesteś ty – odparowałam, wiedząc, że kłamię w żywe oczy. Kriosa i Hyperiona bał się każdy, nie tylko głupi, ale teraz zależało mi na tym, żeby choćby kłamać, po to tylko, żeby go sprowokować.
– Wejdę tam zaraz – zagroził. – Wejdę i cię zabiję. Twoja śmierć nie przyniesie żadnej ujmy Gai, Jackson i Levesque i tak tu przybędą.
– To wchodź, proszę bardzo – zadrwiłam. – Wchodź sobie i znajdź mnie, jeśli uważasz, że jesteś na tyle mądry, by dotarł do ciebie ten prosty fakt. Mnie… Tu… Nie… ma! – każde ostatnie słowo wymawiałam coraz głośniej i dobitniej, jednocześnie starając się mniej więcej ocenić, ile będę miała czasu od momentu, gdy Krios odsunie głaz do momentu, w którym zorientuje się o moim zamiarze.
– A wejdę! – Krios był naprawdę pewny swego. – Wejdę! Pomódl się za ten czas do swojej mamusi!
– Tak już, oczywiście – odparowałam. – Już to robię, ty mały, niewydarzony kalafiorze! – oczywiście o Kriosie można było wszystko powiedzieć, ale nie to, że jest mały. To musiało go ugodzić niczym cios w twarz, gdyż zaczął odsuwać głaz o wiele szybciej, niż z początku musiał mieć w zamiarze.
Gdy w końcu mu się to udało, wsadził do środka głowę. Zamarłam, wstrzymując oddech, ze sztyletem w pogotowiu.
– Chase! – wrzasnął i postąpił krok naprzód, wyciągając ręce zupełnie w innym kierunku niż ten, w którym się znajdowałam. – Nie chowaj się przede mną, Chase! I tak się nie ukryjesz! Nie uda ci się!
Wszedł do środka. Uznałam, że mam około dziesięć sekund na to, by wymknąć sie niezauważona. Gdy Krios wydał wyjątkowo głośny ryk frustracji i gniewu, przypadłam płasko do ziemi, po czym prześliznęłam się między jego potężnymii nogami. Nawet tego nie poczuł, za bardzo był zajęty wyładowywaniem swojej złości i machaniem na oślep rękami. Okazało się, że zdążyłam w ostatniej chwili się odczołgać we w miarę bezpieczne miejsce. Gdy tylko to zrobiłam, dostrzegłam, jak Krios wypada za mną i rusza w pogoń, biegnąc w przeciwnym kierunku. Uznałam jednak, że prędzej czy później i tak tu przybiegnie. Odczekałam, aż jego kroki ucichną. Odetchnęłam głęboko i wyprostowałam się. Wiedziałam, że nie mam zbyt wiele czasu. Krios pewnie zaalarmuje Hyperiona i oboje ruszą w pogoń. Muszę odnaleźć Franka, zanim oni odnajdą mnie, inaczej cały mój plan spali na panewce. Zaczęłam biec przed siebie najciszej jak mogłam, powtarzając w myślach: "Frank, gdzie jesteś? Proszę, odnajdź się". Byłam świadoma, że z każdą minutą, a nawet sekundą szanse na jego odnalezienie stają się coraz mniejsze. Nagle dostrzegłam nieopodal coś, co wyglądało na pierwszy rzut oka jak posąg. Gdy się zbliżyłam, dostrzegłam to wyraźniej. Bogom niech będą dzięki, to był Frank. Jego więzienie nie było co prawda zasłonięte głazem, ale był spętany i przywiązany do olbrzymiego kamienia. Siedział z nisko opuszczoną głową i, co się ku mojemu przerażeniu okazało, płakał. Biedny Frank, myślał pewnie, że wszystko stracone, mógł sobie popłakać, prawda? Przecież nikt go teraz nie widzi. Ostrożnie zbliżyłam się jeszcze bardziej.
– Hej, Frank – Odezwałam się cichym szeptem. – Psst, to ja. Mój głos tak go zaskoczył, że odwrócił głowę na tyle, na ile mógł, usiłując mnie dostrzec.
– Annabeth? To ty? Gdzie ty jesteś? Przestańcie się ze mną w końcu bawić, głupi cyklopi!
Zdjęłam niewidkę.
– Spokojnie, Frank. Nie krzycz. Poczekaj, nie ruszaj się teraz, muszę cię uwolnić.
Zamarł posłusznie, a ja przecięłam sztyletem krępujące go więzy. Wstał, rozcierając sobie ręce, wciąż przypatrując mi się z taką miną, jakby nie wierzył, że to naprawdę ja.
– Myślałem, że już zginęłaś, że już wszystko stracone. Jak to zrobiłaś? I skąd masz z powrotem to?
Wskazał na niewidkę i sztylet. – Przyleciały do ciebie tak jak mój łuk?
– Atena – odparłam cicho. – Frank, musimy się stąd ewakuować. Uciekłam Kriosowi. Już się zorientował, pobiegł pewnie po Hyperiona i teraz…
Urwałam, gdyż Frank zarzucił mi ręce na szyję. W normalnych okolicznościach poczułabymm się zażenowana, ale teraz rozumiałam go doskonale.
– Jesteś niesamowita – odezwał się cicho, a ja wtedy zrobiłam coś, co zaskoczyło mnie jeszcze bardziej niż jego gest. Pocałowałam go w policzek.
– Nie mów tak – odezwałam się, gdy mnie już puścił. – Gdyby nie pomoc mamy… Nie wiedziałabym, co robić. Słyszałeś rozmowę Kriosa i Hyperiona o święcie Spes?
– Nie.
Krótko mu ją streściłam. Pobladł na twarzy.
– Hazel? – wykrztusił po chwili. – Że moja Hazel? Co oni od niej…
Poklepałam go energicznie po ramieniu.
– Chodź, Frank – odezwałam się. – Zwijajmy sie, zanim ci dwaj tytani nas tu znajdą.
Zgodził się bez słowa, chociaż wiedziałam, że to, co usłyszał, przeraziło go i rozeźliło, ale odniosłam wrażenie, że te emocje dały mu jeszcze większą motywację do działania. Ja też teraz zrobiłabym wszystko, żeby tylko Percy i Hazel nie wpadli w ręce Gai.

Kategorie
Moja twórczość, nie tylko radosna Śladem przeznaczenia

3

Hazel

Trzy dni później, o świcie, gdy po raz drugi podczas podróży trzymałam nocną wartę, ujrzałam na horyzoncie dwa klify. Wyglądały całkiem niewinnie, lecz wiedziałam, że to Skylla i Charybda. Obudziłam Percy'ego. Mieliśmy dylemat, ku któremu z nich płynąć. Syn Posejdona proponował Charybdę, argumentując, że powinien w tym miejscu móc jeszcze panować nad morzem. Stwierdźiłam jednak, że bazowanie na takim "być może" nie jest rozsądne i przypomniałam mu, że nie jestem w stanie dostatecznie długo wstrzymywać oddechu. W ten sposób stanęliśmy na skraju naszej pierwszej poważnej kłótni, ale problem rozwiązał się samoistnie, choć zdecydowanie wolałabym, by nastąpiło to mniej dramatycznie. Kiedy po dziesięciu minutach znaleźliśmy się w odległości rzutu kamieniem od przeklętych skał, zza lewej burty wystrzelił gigantyczny wąż, oplótł łódź od mojej strony od rufy po dziób i zaczął ją ciągnąć w kierunku Skylli. Wydałam z siebie jakiś nieartykułowany dźwięk – coś pomiędzy krzykiem a przeraźliwym piskiem. Odzyskawszy zmysły, przynajmniej do pewnego stopnia, wrzasnęłam: "Percy". Mój głos poniósł się ponad ciemną tonią, a odpowiedź przyjaciela doleciała z bardzo daleka:
– Twój gad ma bliźniaczego brata!
W pierwszej chwili pomyślałam, że bredzi – przecież fata nie mogły być aż tak okrutne!
– Gdzie jesteś, do stu tysięcy piorunów Zeusa?!
– Za prawą burtą, chyba!
– Trzymaj się!
– Jasne!
– Domyślam się, co jest grane! – krzyknęłam znowu. – Wiesz, jak pokonać Skyllę?!
– Nie!
– A możesz coś zrobić z prądami?
Z wielkim trudem zdołałam dobyć spathy, mimo iż przypuszczałam, że prędzej stracę broń w tej śmiesznie nierównej walce niż jej użyję.
– Nic! – odkrzyknął.
– Och, cudownie – pomyślałam, rozpaczliwie próbując wymyślić jakikolwiek plan.
– Będziesz mógł oddychać, jak Charybda cię połknie?
– Bogowie raczą to wiedzieć!
Wąż nadal ciągnął mnie ku Skylli. Rzecz jasna starałam się go zabić albo osłabić – bez rezultatu. Mój miecz odbijał się od niego jak od trampoliny. Nagle puścił mnie i zniknął. Gdy zawisło nade mną ohydne cielsko Skylli, zrozumiałam, że to koniec. Chwyciła mnie zębami za ubranie na karku.
– Percy, przepraszam cię za wszystko… – z moich oczu popłynęły łzy kompletnej bezsilności. – Odnajdź Annabeth i Franka! Przysięgnij na Styks!
– Przysięgam na Styks!
Mimo pogodnego nieba huknął ogłuszający grom. Odwróciłam się, by widzieć potwora, który nie spieszył się z porywaniem mnie w górę, jakby delektował się chwilą, w której mnie pożre. Wtem przyjaciel ryknął:
– Celuj w oko!
– Coo?!
– Zrób to!
Usłuchałam. Skylla zawyła, a ja poczułam, jak spadam spiralą ku morskiej tafli. Kilka sekund potem rąbnęłam głową w klif – jak się domyślałam – obok kryjówki potwora. Z rany zaczęła obficie ciec krew, przed oczami zatańczyły mi mroczki, w uszach zaszumiało, jakby całe morze wlało mi się do mózgu. W ręce wciąż miałam miecz, ale tym razem nie było z niego żadnego pożytku. Zaczęłam płynąć z wysiłkiem ku Charybdzie, by sprawdzić, co z Percym, lecz po niespełna minucie straciłam świadomość.

Annabeth

Nie wiem, ile minęło czasu od przygody z Meduzą, czas przestał mieć dla nas jakiekolwiek znaczenie, ale był to najgorszy okres w moim życiu, wliczając w to pobyt w Tartarze. Cały czas ja i Frank musieliśmy uciekać, walczyć, walczyć, uciekać i tak na zmianę. Jedno ratowało życie drugiemu i podtrzymywało nas na duchu tylko to, że nie jesteśmy sami. W przeciwnym razie całkiem stracilibyśmy nadzieję. Czułam nawet, że po tym wszystkim, co razem już przeszliśmy, mogę polubić Franka bardziej niż do tej pory. Jednak w końcu zdarzyło się coś, co odebrało mi niemal całkowicie nadzieję na uratowanie się z tej sytuacji. Po niemal półgodzinnej kłótni ustąpiłam Frankowi, by to on trzymał tym razem wartę. Frank ciągle argumentował, że ja trzymałam wartę już dwa razy pod rząd i w ogóle nie przejmował się moim wyjaśnieniem, że przecież trzymanie dwa razy warty pod rząd to nic takiego w porównaniu z tym, co już przeszliśmy. Oboje wypatrywaliśmy na zmianę, czy nie pojawi się przypadkiem po raz drugi Meduza, ale się nie pojawiła. Mimo to uparłam się zabrać lusterko, które znalazł Frank i przy każdej warcie trzymałam je przy sobie na wysokości serca niczym tarczę. Gdyby Meduza znienacka się pojawiła, usłyszałabym ją i zasłoniła się natychmiast. Tak więc tym razem to Frank uparł się, żeby trzymać wartę, a mi kazał się przespać. Do tej pory zastanawiam się, czy jemu przychodziło zasypianie z taką łatwością jak o tym mówił. Dopilnował, bym zwinęła się na kocu i co jakiś czas odwracał się, spoglądając w moją stronę, dopóki nie zasnęłam, myśląc o Hazel, Percym i o naszej prawie beznadziejnej sytuacji. Po przebudzeniu miałam się przekonać, że nasza sytuacja może stać się jeszcze bardziej beznadziejna. Gdy w końcu otworzyłam oczy, od razu zauważyłam coś, co mnie zaniepokoiło. Ciemność. Całkowitą i nieprzeniknioną ciemność. Nie dostrzegłam niedaleko siebie światła latarki Franka. Zaniepokojona zerwałam się na równe nogi, dobywając na wszelki wypadek sztyletu i penetrując wzrokiem teren. Franka nigdzie nie było. Nagle dostrzegłam niedaleko na ziemi coś małego. Gdy się schyliłam, dostrzegłam z przerażeniem, że to latarka, którą Frank oświetlał sobie teren.
– Frank? – skarciłam samą siebie za dźwięk mojego głosu, bojaźliwy i nie pewny. – Frank! Żadnej odpowiedzi. Jedyną była przejmująca cisza.
– Frank! – mój głos potoczył się echem w ciemności. Było mi już wszystko jedno. Jeśli ktoś lub coś porwało Franka…
– On ci nie odpowie – dobiegł mnie z ciemności szyderczy głos.
– Odwróć się, córko Ateny. Niegrzecznie rozmawiać z kimś, stojąc do niego tyłem –
Odwróciłam się w kierunku tego głosu, bardziej zła niż przestraszona i dopiero wtedy poznałam, kto przede mną stoi. Krios we własnej osobie.
– Gdzie jest Frank? – zaczęłam ostro, myśląc sobie jednak: "Już po mnie". – Co z nim zrobiłeś, ty… Ty… – zacisnęłam mocno usta, powstrzymując się całą siłą woli od wyrażenia na głos tego, co myślę o Kriosie. Miałam ochotę położyć go trupem, a mówiąc trafniej, obrócić go w pył. Jednak chłodna logika podpowiadała mi, że mam z nim takie szanse jak przypadkowy marynarz ze Skyllą. Mimo tego nie zamierzałam poddać się bez walki.
– Myślisz, że ci to powiem? – Krios zaśmiał się drwiąco. –
Najwyższy czas, by was rozdzielić. Za dobrze sobie razem radziliście. Zbyt dobrze. Ale teraz to się zmieni. W pojedynkę będziecie niczym. Damy was hydrze na pożarcie i tyle.
– Tylko Hydrze? – usiłowałam się uśmiechnąć drwiąco. – Myślałam, że zaprowadzicie nas prosto do gai.
Krios roześmiał się ponownie.
– Gaja sama chciałaby was schwytać. Myślisz, że posłużyłaby się nami, tytanami? Gaja to niezależna jednostka, córko Ateny, powinnaś sama to wiedzieć. No dobrze, ale dość już tego gadania, tracimy tylko czas. I nie myśl nawet, że uda ci się wywieźć mnie w pole. Nie jestem taki głupi jak Arachne, wiele się nauczyłem.
I miał rację. Wiele się nauczył. Skoczył tak szybko, że nie zdążyłam nawet posłużyć się sztyletem, który chwilę później wypadł mi z ręki. Krios chwycił mnie w żelazny uścisk. Szarpałam się i wyrywałam z całych sił, ale po chwili złapał mnie za kostkę, uwalniając tym samym drugą rękę i powlókł tak w nieznane. Chwilę później przestałam cokolwiek rejestrować. Straciłam świadomość.
Gdy się ocknęłam, zorientowałam się, że jestem w zupełnie innym miejscu niż to, w którym byłam podczas pojawienia się Krios i z którego zniknął Frank. Włosy miałam zlepione krwią, nie miałam sztyletu ani lusterka. Prawdę mówiąc, nie miałam przy sobie niczego. Zachciało mi się płakać z bezsilności, ale udało mi się po chwili zdusić łkanie. Rozejrzałam się dookoła. Prawdę mówiąc, owo miejsce nie przypominało ani groty, ani nawet przepaści. Było małe i ciemne, a otwór wejściowy zasłaniał olbrzymi głaz wielkości małego pagórka.
– "To już po mnie" – pomyślałam rozgorączkowana. – "W dodatku nie wiem, gdzie jest Frank. Ale daliśmy się złapać w sidła".
Istniała jeszcze słaba nadzieja, że Frank mógł przemienić sie w jakiegoś niedźwiedzia bądź słonia i uciec. Jednak tą nadzieję szybko ostudził fakt, że jeśli Frank znajduje się w tak samo ciasnej kiszce jak ja, przemieniając się w niedźwiedzia bądź słonia, nie byłby w stanie nawet ruszyć się z miejsca, a jako mniejsze zwierzę nie odwaliłby głazu. Teraz już nie było żadnej nadziei. Byliśmy oboje bezsilni, schwytani w potrzask jak myszy. Nagle zza głazu dobiegł mnie urywek rozmowy. Poznałam głos Kriosa:
– To nierozsądne, Hyperionie. Jeszcze musimy dać im po żyć. Takie jest życzenie gai.
– Przecież oni i tak nie są jej do niczego potrzebni – zaoponował Hyperion.
– Ty durniu! Jak to nie są potrzebni? Gaja potrzebuje dwojga herosów, Greka i Żymianina najlepiej, żeby potwierdzić istnienie sojuszu między nimi. Ich siła wzrosła, gdy się połączyli.
– Przecież jest tak jak mówisz – Hyperion nadal najwidoczniej nie rozumiał. Lotnością umysłu widać się nie odznaczał.
– Gaja potrzebuje ich jako przynęty, nie rozumiesz, glinomózgu? Potrzebuje krwi Jacksona i Levesque. Dzieci Posejdona i Plutona, dwóch potężnych bóstw. Co nam po Atenie i Marsie? Oni nie są tak potężni jak tamci dwoje, nie stanowią takiego zagrożenia. Dlatego Gaja chce ich zniszczyć.
Poczułam, że przechodzi mnie gęsia skurka, ręce bezwiednie zacisneły się w pięści. A więc o to chodzi? My z Frankiem jesteśmy przynętą. Mamy częściowo pomóc w schwytaniu Hazel i Percy'ego. To ich krew ma splamić ziemię. O nie. Niedoczekanie ich! Przyjrzyjmy się zatem gorzkiej i przerażającej prawdzie. Percy i Hazel mają stać się ofiarą Gai. Oboje zmierzają ku zagładzie, nieważne czy na Morzu Potworów, czy tutaj. Nawet przy ich odwadze i pomysłowości ich szanse przeżycia są znikome. Natomiast ja i Frank tkwimy bogowie raczą wiedzieć gdzie, z dala od siebie, nie mogąc nawet porozumieć się odnośnie jakiegoś działania, nie wiedząc o sobie nic. A może Frank już nie żyje? Może Hyperiona poniosło i zatłukł go albo, w najgorszym przypadku, zrobił sobie z niego obiad? Wzdrygnęłam się na tą myśl. Nie. Frank musi żyć. Musimy jakoś ostrzec Percy'ego i Hazel. Tylko jak? Przyjrzałam się bezradnie swoim pustym i pokrwawionym dłoniom, po czym opuściłam je bezwładnie na kolana.
– Mamo – szepnęłam w ciemność. – Ateno, jeśli mnie słyszysz, pomóż mi jakoś. Pomóż mi znaleźć sposób na uratowanie nas wszystkich. Albo chociaż ostrzeż Percy'ego i Hazel, błagam cię.
Nie dobiegła mnie żadna odpowiedź. Czułam się tak samo bezradnie jak parę lat wcześniej, gdy porwał mnie Atlas i zmusił do podtrzymywania nieba, żeby nie runęło na ziemię. Wtedy też czułam się tak samo bezsilna, chociaż wtedy Percy, Thalia i Grover żyli, szukali mnie mimo wszystko i nie mieli stać się żadną ofiarą. Oczywiście, że mogli zginąć, wszyscy mogliśmy, ale nie towarzyszyła mi ta świadomość, że zmierzają ku własnej śmierci za przebłaganie boginii ziemi. Z rozmyślań wyrwał mnie jakiś błysk. Gdy podniosłam wzrok, ujrzałam ku swojemu zaskoczeniu na ścianie błyszczący znak Ateny. A więc jednak mnie usłyszała.
– Ostrzeż Hazel i Percy'ego – odezwałam się cicho, wyciągając rękę w stronę znaku. – Daj im jakiś znak. Ja natomiast wymyślę, jak się stąd wydostać razem z Frankiem.
Błyszczący znak jeszcze przez chwilę trwał na ścianie, a potem, ku mojemu jeszcze większemu zaskoczeniu, widniejąca na nim sowa mrógnęła okiem, jakby na znak zrozumienia, po czym znak chwilę później zniknął. Opadłam na ziemię, oddychając z ulgą i zwijając się w kłębek. Jedyne co mi pozostało, to gorączkowo myśleć, zastanawiać się, co robić dalej. Wiedziałam tylko jedno. Muszę się stąd wydostać i odnaleźć Franka. Nie mam broni, nie mam niczego, tak więc jedyne co mogę zrobić, to posłużyć się podstępem. Lecz ciągle pozostaje jedno pytanie: Czy Krios i Hyperion dadzą się na niego nabrać? Tego nie wiedziałam, ale postanowiłam się jednak o tym przekonać.

Kategorie
Moja twórczość, nie tylko radosna Śladem przeznaczenia

2

Hazel

Percy nie otwierał oczu już drugą dobę. Płakałam, przeklinałam okrutny świat, krzyczałam z bezsilności, modliłam się do wszystkich znanych mi bogów (szczególnie do mojego ojca), błagałam przyjaciela, by się obudził i zaklinałam wszystkie istniejące moce (zarówno dobre, jak i złe), by nie było za późno na pomoc Annabeth i Frankowi. Innymi słowy, niemal dostawałam obłędu. Nawet za mojego pierwszego życia znane było powiedzenie, że nadzieja umiera ostatnia. Moja właśnie zaczynała konać. Nagle ranny poruszył się i podniósł powieki.
– Gdzie…
– Percy! – pisnęłam, a w moich oczach zabłysły łzy szczęścia.
Chciał usiąść, ale popchnęłam go łagodnie z powrotem na koc.
– Odpoczywaj – odezwałam się drżącym głosem.
– Co się stało? – spytał, marszcząc w zamyśleniu brwi.
– Gryfony – wyjaśniłam. – Odniosłeś poważną ranę. Na razie nie powinieneś się forsować.
– Druga mama – skwitował. – Masz jakieś wieści?
Natychmiast spoważniałam.
– Nie – odparłam ze smutkiem.
Nie miałam czym go pokrzepić.
– A ja tak – rzekł z tajemniczą miną. – Śniło mi się, że są na jakiejś wyspie na Morzu Po… Po twojemu na Mare Nostrum.
– Jakaś wyspa? – spytałam sceptycznie. – Tam jest ich pełno.
– To nam zawęża pole poszukiwań – zauważył.
Jak zawsze, potrafił trafić w sedno.
– To co, bawimy się w "Łowców autostopów"?
Mrugnął do mnie łobuzersko.
– Jak sobie życzysz.
Podałam mu batonik ambrozji.
– Nie zjedz za dużo.
Gdy zjadł ćwierć i włożył resztę do plecaka, wręczyłam mu manierkę z wodą.
– Skąd ty ją…
– Z podziemnego źródła. Jest niedaleko – wskazałam ręką. – Swoją drogą, wyczuwam tu z kilogram kryształu górskiego, trochę srebra i koło trzydzieści tysięcy dolarów. Nie wygląda mi to na kopalnię, raczej na schowek piratów.
Syn Posejdona zagwizdał, a potem wzdrygnął się. Podobnie jak ja, musiał przypomnieć sobie przygodę z Chrysaorem.
– Hm… Zmieniłam zdanie. Proponuję dotarcie do oceanu tymi korytarzami – dodałam. – Odległość… – skupiłam się na otoczeniu. – Pięć kilometrów… W przybliżeniu. Może uda mi się skrócić tę trasę. Potrzebujesz jeszcze minutki?
– Sekundki – poprawił mnie, podnosząc się powoli. – W drogę.
– Wyjdziemy jedenaście metrów od portu – oświadczyłam niespełna godzinę później.
– Dobra jesteś – pochwalił, zerkając na mnie z podziwem.
– Odezwał się ten, co ma tsunami na usługach – prychnęłam.
– Moja władza sięga tylko do granicy z Morzem Potworów – uprzedził mnie.
Tak… To był duży kłopot, który wyleciał mi z głowy od naszej ostatniej misji.
– Dobre i to – stwierdziłam, po czym wyszliśmy spod ziemi.
Ogarnęliśmy wzrokiem grupę łodzi i statków przycumowanych wzdłuż brzegu.
– Ta – powiedział przyjaciel, wskazując jedną z większych, pomalowaną na niebiesko, z napisem "Perła Neptuna" przy dziobie.
– Twoje typowe klimaty – mruknęłam.
– Twoje też – odciął się. – Neptun to rzymski bóg.
– Pół na pół – poszłam na kompromis.
Na polecenie Percy'ego nasz środek transportu uwolnił się z haka, maszt rozwinął się, a mała fala umywszy pokład, wróciła do oceanu. Wgramoliliśmy się do łodzi, która od razu gładko popłynęła w nieznane. Po chwili port był już jedynie niewyraźną smugą w oddali.

Nazajutrz, gdy tylko wstałam, spojrzałam w niebo, a potem na Percy'ego.
– Mieliśmy zmieniać wartę! – zawołałam oburzona.
– Naprawdę? Niczego takiego nie ustalaliśmy.
– To oczywiste – stwierdziłam ze złością. – Mamy prawie południe. Jesteś niemożliwy!
Poklepał mnie po ramieniu.
– No już, Hazel. Odpuść.
Zazgrzytałam zębami.
– Masz… mnie… budzić… maksymalnie… po… pięciu… godzinach – oznajmiłam, kreśląc w powietrzu litery składające się na wypowiadane słowa.
– OK – westchnął. – Jak się czujesz?
– A jak mam się… – zaczęłam i urwałam, gdyż mój żołądek wywinął koziołka.
Mdliło mnie od kilku minut, jednak uskarżanie się na takie błahostki
uznałam za zbyteczne. Usiadłam na dnie łodzi, zacisnęłam dłonie na
krawędzi burty i utkwiłam spojrzenie w widnokręgu. Przyjaciel zerknął na
mnie z troską.
– Widzę – wymamrotał.
– Nic mi nie będzie – powiedziałam. – Przeklęta choroba mor…
Wychyliłam się za burtę. Percy odgarnął mi włosy z czoła i podtrzymał
głowę. Parę następnych chwil było torturą. W końcu podniosłam się
chwiejnie. Oczy mi łzawiły, a ponieważ pokład wciąż się kołysał, nie
miałam co liczyć na prędką ulgę. Przyjaciel pomógł mi się położyć.
– Na nic ci się nie przydam – jęknęłam zbulwersowana, lecz zbyt słaba,
by w coś uderzyć.
– Nie mów głupot. Niedługo ci przejdzie.
– Mam nadzieję – odparłam, a po chwili spytałam:
– Jak szybko płyniemy?
Dla wyjaśnienia: Percy wiedział takie rzeczy. Jeden z posejdonowych
bonusów. Czasem trochę mu tego zazdrościłam.
– Dwadzieścia węzłów – odrzekł natychmiast. – Przyspieszyć?
– Na razie nie.
Zrozumiał.
– Poczekamy, aż ci się polepszy.
Uśmiechnęłam się z wdzięcznością, po czym zamknęłam oczy, starając się
oddychać głęboko. Przez jakiś czas płynęliśmy w milczeniu.
– Teraz ty się zdrzemnij – poradziłam mu, gdy odzyskałam nieco sił.
W odpowiedzi usłyszałam tylko: "Yhm". Mój przyjaciel zachrapał donośnie.
Czuwałam, rozmyślając o Annabeth i Franku. Nadal wątpiłam w to, czy
zdołamy ich odnaleźć, co nie zmieniało faktu, że ani myślałam zaniechać
poszukiwań. Głowiłam się nad tym, kto ich porwał. Niestety, wrogów nie
brakowało. Uroki życia każdego herosa… Wiedziałam, że oboje są
dzielni, ale wcale nie zmniejszało to mojich obaw. Jeśli pilnuje ich
cała gromada strażników, raczej sami się nie uwolnią. Musieliśmy przybyć na odsiecz. Morska zmora dawała mi się we znaki jeszcze kilka razy. W
końcu wyrwałam Percy'ego ze snu przeraźliwym okrzykiem: "Ahoooj!".
Zerwał się jak rażony gromem, dobył miecza i wycelował go prosto w moją
klatkę piersiową.
– Morze do Jacksona – cofnęłam się o krok.
Zażenowany dotknął zatyczką końca Orkana, który, jak zwykle, zmienił się
z powrotem w długopis.
– Przepraszam… – wyjąkał.
– Nie ma za co – prychnęłam. – Przecież tylko byś mnie zadźgał.
Usiadł tuż za mną, jakby chcąc mnie chronić.
– Miałem koszmar… Nasi w jakimś ciemnym miejscu, erynie, drakainy…
Annabeth nad przepaścią… Skoczyła, rozumiesz?
Przytuliłam go, czując wielką gulę w gardle. Trząsł się jak w gorączce.
– Mogłeś nie widzieć wszystkiego. Pewnie Frank zmienił się w orła i…
– Nawet on by nie zdążył. Spadała jak kamień – odparł beznamiętnie.
– Poczekaj – wyjęłam z plecaka złotą drachmę i plastikową miseczkę, na widok której rozdziawiłam usta, jednak zdecydowałam, że dochodzenie pod hasłem: "Jakim cudem" odłożę na później. Zanurzyłam ją w wodzie, aż napełniła się po brzegi. – Iris, bogini tęczy, przyjmij moją ofiarę! Pokaż mi Franka Zhanga i Annabeth Chase.
W mgiełce zamigotał obraz. Ciemność panująca w pomieszczeniu, które ujrzałam, nie pozwalała rozróżnić szczegółów. Kiedy mój wzrok się do niej przyzwyczaił, rozpoznałam przyjaciółkę szlochającą w ramię mojego chłopaka, a opodal nich przepaść z resztkami liny na bliższym skraju.
– Na bogów! – wyrwało mi się.
Percy usiadł obok, uważając, by nie przewrócić naczynia. Postacie w iryfonie odwróciły się ku nam.
– Percy! – krzyknęła Annabeth.
– Ciszej – syknął Frank, pojawiając się na wizji. – Jest tam Hazel?
– Jestem. N… Nic wam nie jest? – wykrztusiłam, walcząc ze łzami ulgi.
– Nie, chociaż mieliśmy tu towarzystwo – odpowiedziała Annabeth. – A co z wami?
– Zmierzamy do was – oświadczyłam, Percy zaś dodał:
– Moje sny bywają… Dosyć skąpe, a Hazel ostatniej nocy chyba nie miała żadnych – pokiwałam głową. – Gdzie dokładnie jesteście? Wyspa na Mare
Nostrum to trochę…
Nad naszymi przyjaciółmi zawisł wielki cień.
– Uważajcie! – wrzasnęliśmy jednocześnie.
Ich wróg (czymkolwiek był) ciął przez naszą transmisję.
– Na lary i lemury! – zaklęłam, po czym wzięłam uspokajający wdech. –
Przynajmniej wiemy, że żyją. Mój towarzysz zastanowił się.
– Więc dlaczego widziałem, jak Annabeth skacze?
– Nie wiem – warknęłam z frustracją. – Naprawdę nie wiem, ale… Możesz wrzucić turbo?
Wyszczerzył zęby, pstrykając palcami niczym jakiś szalony sztukmistrz.
"Perła Neptuna" skoczyła do przodu. Mój żołądek zaprotestował, lecz kazałam mu zaprzestać harcy.
– Świetnie albo super, tak bardziej współcześnie – jak wolisz – rzuciłam.
– Przy tej prędkości mamy szansę dopłynąć do przejścia za trzy dni – orzekł.
Był w swoim żywiole, jego oczy błyszczały radością, która zaczęła mi się udzielać.
– Witaj, przygodo! – zawołałam.
Wybuchnął śmiechem.
– No proszę. Przestajesz być szczurem lądowym. Brawo!
– Powiedz to mojej chorobie morskiej.
– Ależ oczywiście. Ty zmoro, utoń w głębinach!
Ścisnęłam jego dłoń tak mocno, że aż się skrzywił.
– Wybacz.
– Ani trochę nie żałujesz – odgadł.
Przewróciłam oczami.
– Nie osądzaj mnie tak surowo.
Dostrzegłam jego nagłe zamyślenie.
– Wszystko gra? – spytałam.
– Jasne – odrzekł. – Męczy mnie tylko kwestia tych koszmarów.
– Coś wymyślimy – pocieszyłam go. – Tak czy siak, jutro ja biorę pierwszą nocną straż.
Nie zaprotestował. Strasznie rozbolała mnie głowa, chyba od słońca i choć nie lubiłam narzekać, zdawałam sobie sprawę, że trudno mi będzie zasnąć. W końcu zebrałam się na odwagę.
– Może to głupie, ale mógłbyś opisać mi, jak wyglądało twoje półboskie życie, zanim się poznaliśmy?
Skinął głową i zaczął snuć swą opowieść. Docierał właśnie do momentu, gdy duch Delf w obecności samego Apolla przenikał do ciała Rachel Elizabeth Dare, gdy poczułam, że odpływam.
– Dobranoc – usłyszałam, nim zasnęłam na dobre.

Annabeth

Powiem tylko tyle. Gdy zobaczyłam Percy'ego i Hazel w iryfonie, poczułam
wielką ulgę. Zbyt wielką, żeby zdać sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Frank chyba myślał podobnym tokiem, bo gdyby Hazel i Percy nie ostrzegli
nas w porę… Cóż, zmienilibyśmy się w szynkę.
– Ups – mruknął Frank, dy ciemny kształt przerwał transmisję w iryfonie.
– Frank! – mój krzyk był tak przenikliwy jak skrzek, który rozległ się chwilę później. – Harpie!
Nie wiedziałam co one, na wszystkich bogów, tu robią, nie miałam jednak czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Cięłam najbliższą, podczas gdy Frank
zamienił się w olbrzymiego orła i zaczął krążyć wokół harpii, osłaniając przy okazji mnie z góry. Percy żyje! Ta myśl obudziła we mnie na nowo ducha walki i nadzieję, że sytuacja nie jest aż tak żałosna, jak przypuszczałam. Zapewne musiałam bardzo śmiesznie wyglądać. Samotna figurka, uzbrojona tylko w sztylet, a nad nią polatujące stado harpii, atakowane przez wściekłego orła. Wspólnymi siłami jednak radziliśmy sobie z tym ogromem.
W końcu, gdy pozbyliśmy się ostatniej, a na ziemię posypała sie resztka piór, Frank poszybował na ziemię i zamienił się z powrotem w człowieka.
– Dzięki – rzuciłam. – Dobra robota.
– No, nieźle – przyznał, strzepując pióra z podkoszulka. – Co teraz?
Usiadłam na ziemi, oplatając ramionami kolana. Co powiedzięli Percy i
Hazel? Że szukają nas na Morzu Potworów? Ale przecież my nie jesteśmy na Morzu Potworów. Gdyby tak ponownie się z nimi skontaktować… Ach, jasne, nawet gdybyśmy z Frankiem mieli drachmę, skąd wziąć wodę i tęczę? Nikt z nas nie posiadał zdolności Percy'ego.
– A mówiłem ci? – z zamyślenia wyrwał mnie głos Franka. – Mówiłem ci, że Percy żyje? Że twój sen był niedokładny?
– Przeliczyłam się – przyznałam cicho. – Ale chyba nie sprawiło ci to zawodu, prawda?
Syn Marsa obruszył się.
– Oczywiście, że nie. Wiesz tylko, czego się boję? Tego, że skoro oni płyną na Mare Nostrum…
– Nie kończ – wpadłam mu w słowo, gdyż o mało nie wypowiedział na głos obaw, których nawet nie chciałam do siebie dopuścić. – Ktoś zastawił na nich pułapkę. Tylko kto i po co?
– No, no, pomyślmy – Frank udał, że się zastanawia. – Zważywszy fakt, że jesteśmy zwykłymi śmiertelnikami i nikt nie pragnie naszej śmierci, mamy
dość trudny dylemat.
– Daruj sobie, Frank – prychnęłam ze złością. – Są dwie możliwości. Albo
ktoś zwabił ich w półapkę, aby udaremnić im odnalezienie nas, albo to my jesteśmy niewygodni, a komuś zależy na ich śmierci.
– A Arachne przy okazji chce się na tobie zemścić za tą chińską pułapkę, bo przypomniała sobie starą urazę, jaką do ciebie żywi.
– Och! – zerwałam się na nogi. – Frank, tymi docinkami nie pomagasz ani nam, ani im. Pomyśl, jeśli nie o Percym, to o Hazel!
To go chyba speszyło, bo spuścił wzrok.
– Przepraszam – odezwał się cicho. – Faktycznie, wcale nie pomagam ci w myśleniu.
– Szczęściarz z ciebie – zauważyłam chłodno, siadając z powrotem obok niego. – No dobra. Odnośnie tego, co robimy dalej. Uważam, że powinieneś
się przespać, ja teraz będę trzymać wartę.
– Jesteś pewna? – spojrzał na mnie badawczo, jakby się obawiał, że umrę w trakcie czuwania.
– Nie wygłupiaj się – prychnęłam niecierpliwie. – Jesteśmy w tej samej
sytuacji, powinniśmy się wspierać, a nie utrudniać sobie działanie. Odpocznuj, Frank, proszę cię.
W końcu mnie posłuchał i chwilę później już spał. "Hazel i Percy" – wpadło mi znowu na myśl. Szukają nas. Ale podobnie jak my, znajdują się w
punkcie wyjścia. No dobra, poprawka. Kierują się na Morze Potworów, lecz nie wiedzą, że nas tam nie ma. Co zrobią, gdy w końcu to odkryją, oczywiście jeśli do tego czasu przeżyją? Nie wątpiłam w ich możliwości.
Percy może i był niekiedy ofermą, ale na morzu zmieniał się w żywy GPS, poza tym nie można było zarzucić mu tchórzostwa. To w końcu dzięki niemu wydostałam się między innymi z Tartaru. A Hazel? Hazel była sprytna i
potrafiła rzeczy, które bardzo mogą im teraz pomóc, choćby
manipulowanie Mgłą. Tak, razem na pewno dadzą sobie radę.
Nagle z tych rozmyślań wyrwał mnie jakiś ruch. Podniosłam wzrok i zobaczyłam coś, co mimowolnie przyprawiło mnie o mdłości. Sznurek pająków, posówających się na cienkiej, lecz mocnej nitce pajęczyny w
górę. Nie schodziły do nas, wręcz przeciwnie, wydostawały się na zewnątrz. Wbrew sobie odskoczyłam z piskiem, który przebudził Franka.
– Co się stało? – zapytał, siadając gwałtownie.
– Pająki – wyszeptałam, gardząc sobą za ten atak paniki. – Wiesz, co to oznacza? Jest tu arachne, a one właśnie po nią idą, żeby zrobiła z nas…
– Cholera! – Frank zerwał się, wpadając mi w słowo. Porwał z ziemi plecak. – Chodź!
Wspieliśmy się po linie jak najszybciej się dało, po czym, trzymając się mocno za ręce, żeby się nie zgubić, pobiegliśmy dalej. W normalnych
okolicznościach czułabym się zażenowana faktem, że trzymam za rękę chłopaka Hazel, ale teraz sprawiła mi ulgę świadomość, że nie jestem sama. Nagle zatrzymałam się raptownie, gdyż usłyszałam kolejny znajomy dźwięk. Cichy, wężowy syk, rozlegający się gdzieś na poziomie naszych twarzy.
– Kogo ja widzę? – rozległ się znajomy głos. – Moja droga
Annabeth. I przyprowadziłaś ze sobą Franka, jak miło.
– Frank – usiłowałam go ostrzec. – cokolwiek się stanie, nie patrz na tą kobietę. To meduza.
– Co za mądra dziewczynka – odezwała się słodko meduza. – Poznała mnie.
– Tak, poznałam cię – wycedziłam, przypominając sobie,jak Percy parę lat temu uciął jej głowę.
Długo zajęło jej w takim razie odrodzenie się na nowo.
– A gdzie jest Percy? – Meduza uśmiechnęła się jeszcze szerzej. – Nie ma go tu z tobą.
– Nie ma i nie będzie – odparowałam z furią. – Czego tym razem chcesz? Ach tak, głupie pytanie, ty zawsze chcesz tego samego. Pozamieniać jak najwiięcej ludzi w kamień, winnych czy niewinnych. Ale
dlaczego aż tak się trudziłaś, złażąc tutaj pod ziemię? Czy już tak nisko upadłaś, żeby stwarzać posągi z potworów, które tu żyją? Ambicje ci
zmalały?
Poczułam jak Frank mocno ściska mnie za ramię. Myślał pewnie, że za bardzo
wjechałam Meduzie na ambicję. Ze mnie tymczasem uchodziła cała wściekłość i strach.
Dobyłam sztyletu.
– Chcę, żebyś wiedziała, pani Meduzo, że nie poddamy się bez walki. Albo my, albo ty!
Po tych słowach rzuciłam się w bok, chcąc zwrócić na siebie uwagę Meduzy, wciąż z zamkniętymi oczami, kierowałam się sykiem jej wężowych
włosów. Frank przemienił się najwyraźniej w jakiegoś ptaka, bo usłyszałam nad sobą szum skrzydeł, przeleciał nade mną i z tego co wywnioskowałam z wrzasku Meduzy, ugodził ją dziobem w twarz. Następnie
trzepnął mnie lekko skrzydłem, zwracając moją uwagę na siebie.
Rozchyliłam lekko powieki, nie patrząc na Meduzę. Frank na chwilę zniknął mi z oczu, by po chwili zjawić się z trzymanym w szponach przedmiotem, wyglądającym jak szkło średniego lustra. Pochwyciłam je,
odwracając się z powrotem do Meduzy, osłaniając się lustrem niczym tarczą, w drugiej dłoni trzymając natomiast sztylet, podczas gdy Frank znowu pikował na Meduzę. Jednak tym razem nie dane nam było walczyć. Usłyszałam drwiący krzyk Meduzy:
– To jeszcze nie koniec. Zobaczymy się jeszcze, heroski!
Po czym, jak mi się wydawało, sekundę później stał już obok mnie Frank.
– Zwiała – odezwał się ze złością. – Ona po prostu zwiała. Ale to nic. Ja ją jeszcze dopadnę.
Zrezygnowana odłożyłam lusterko i schowałam sztylet. Czułam się dziwnie rozgoryczona, nie wiedząc nawet dlaczego.

Kategorie
Moja twórczość, nie tylko radosna Śladem przeznaczenia

1

Wstęp

Nazywam się Hazel Levesque. Na wszystkie bogactwa będące pod patronatem mojego ojca, co to za żałosne nazwisko? No, ale dość tego marnowania papieru. Jako, że mi niemiłosiernie nudno, to postanowiłam prowadzić pamiętnik, który pewnie nie posłuży potomnym, lecz może za kilka lat będzie co wspominać bądź opowiadać dzieciom… Frank, na razie to tylko marzenia, więc nie wściekaj się, jeśli to kiedyś przeczytasz. Jeśli takie dygresje – jak to się dzieje do tej pory – będą mi wyskakiwać co dwa zdania, to zbankrutujemy, kupując wciąż czyste notatniki, chociaż z moją zdolnością przywoływania rubinów i innych takich… Nieee, na początek tyle wystarczy. Wszystko ujawnię we właściwym czasie.

Wstałam dziś chwilę po ósmej i nie mając nic szczególnego do roboty, zaczęłam spacerować sobie po podwórku przy wtórze trudnej do scharakteryzowania kompozycji własnej. Nie spodziewałam się niczego niezwykłego – ot, zwyczajny szary dzień. Wciąż nucąc, w końcu dotarłam do bramy, więc zawróciłam z zamiarem zrobienia kolejnej 'rundki wokół domu. Nagle jednak stanęłam jak wmurowana. Powodem tego było absolutnie niecodzienne zjawisko. Samym środkiem naszej posesji biegł olbrzymi byk. Przetarłam oczy, ale zwierzę nie zniknęło, a wręcz przeciwnie – ku mojemu przerażeniu zaczęło się do mnie zbliżać. W jednej chwili stanęła mi przed oczami scena, o której miałam nadzieję raz na zawsze zapomnieć.
Kiedy miałam jakieś dziewięć lat (w czasach jeszcze przed Alaską), któregoś wyjątkowo słonecznego dnia wybrałyśmy się na długą przechadzkę (mama niezmiennie określała takie mianem "wycieczek krajoznawczych"). Po paru godzinach ruszyłyśmy w drogę powrotną, gdy znienacka usłyszałyśmy z tyłu brzęk łańcucha. Obejrzałam się zaalarmowana, jednak widok byka z wielkimi rogami, który najwyraźniej jakimś cudem uciekł z pastwiska, zupełnie mnie sparaliżował. Zaniepokojona moja miną mama dostrzegła go chwilę później. Z niezrozumiałych przyczyn stanowczo zabroniła mi biec, co argumentowała tym, że na pewno by nas dogonił. Wlokłam się wobec tego jak żółw, starając się więcej nie oglądać. Ostrzeżenia mamy nie zdały się niestety na zbyt wiele. W pewnym momencie zatrzymałyśmy się, licząc, że po prostu nas wyminie, gdy niespodziewanie rozpędził się i wpadł na mnie, przygważdżając do ziemi całym ciężarem. Ze strachu i oszołomienia ledwo mogłam oddychać. Poczułam okropny ból promieniujący z ręki. Mama rzuciła się, chcąc mi pomóc, ale zdołałam wykrztusić, żeby się wstrzymała. O dziwo mnie posłuchała, choć podeszła na tyle blisko, by mnie widzieć. Czekałam, aż zwierz pozbawi mnie życia swoim potężnym rogiem, lecz po kilku minutach wstał… i odszedł, podczas gdy Marie Levesque (czułam to) szykowała się już do bronienia mnie gołymi rękami. Potem okazało się, że mam złamany nadgarstek, a ów byk śnił mi się po nocach.
Otrząsnąwszy się ze wspomnień, pomyślałam bardziej racjonalnie. Zaświtało mi coś w głowie – skrawek jakiegoś mitu związanego z księżniczką Europą, w którym powszechnie znany władca Olimpu przybrał właśnie postać byka.
– Panie Zeusie – odezwałam się lękliwie. – Czym mogę służyć?
Zwierzę jak stało, tak nagle padło jak martwe i zaczęło turlać się po ziemi.
– Panie Zeusie? Coś panu jest? – spytałam zdezorientowana, z rosnącym zdumieniem.
Nagle z oddali dobiegł niekontrolowany wybuch śmiechu. Od strony domu pędził Percy.
– Jackson! – warknęłam, odwracając się w jego kierunku. – Co to za kabaret?
Podskoczyłam jak rażona gromem, gdy ktoś położył mi rękę na ramieniu, a obejrzawszy się, stwierdziłam, że stoi za mną…
– Frank? Gdzie ten byk? – nadal nic nie rozumiałam.
– Och, Hazel, ty chyba jeszcze śpisz – zakpił Percy.
Ujrzałam Annabeth, która pojawiła się nie wiadomo skąd, a teraz obserwowała nas wszystkich podejrzliwie.
– Gdzie to bydlę? – ponowiłam pytanie.
– Ano tutaj – odrzekł Frank.
– Na wzrok mi się jak dotąd nie rzuciło – zaperzyłam się. – więc nie róbcie ze mnie wariatki.
– I bez tego nią jesteś – zaśmiała się Annabeth.
– Po prostu bosko! Ty też przeciwko mnie?!
I nagle mnie olśniło.
– Frank! – wrzasnęłam. – To byłeś… ty? Wiesz, jakiego stracha mi napędziłeś?
– Nie, nie, to mi należy się prawo autorskie – oświadczył Jackson.
Odwróciłam się na pięcie i pomaszerowałam przed siebie, lecz Annabeth po chwili mnie doścignęła.
– Wyluzuj, Levesque.
– Nie broń ich, Chase! – żachnęłam się. – Nic nie rozumiecie!
– W takim razie nas oświeć – odparowała.
Poczułam, jak moja złość opada. Skąd mieli wiedzieć o moich przejściach? Postanowiłam im o nich opowiedzieć, mimo że próbując patrzeć na siebie oczami każdego z osobna, w miarę jak to robiłam, coraz wyraźniej widziałam dziecko bojące się ciemności czy czegoś takiego. Gdy Skończyłam, Frank podszedł, żeby mnie przytulić, na twarzy Annabeth widniała mieszanina współczucia i rozbawienia (co wyglądało doprawdy komicznie), a mina Percy'ego wyrażała… Chyba skruchę.
– Nie wiedziałem… – zaczął. – Nie wiń Franka. Jest za głupi, więc można rzec, że uczynił to, co uczynił w niewie…
– Cicho bądź! – zawołałam.
– Bo co? – wtrąciła się Annabeth.
– Bo przygrzmocę ci kawałem diamentu, który na moje polecenie przybędzie z jakiejś kopalni.
– Śmieszna jesteś – prychnęła.
Frank i Percy wyrośli pomiędzy nami w roli rozjemców.
– Jak chce wojny, to będzie ją miała! – krzyknęłam, całą siłą woli powstrzymując śmiech.
– Taa, chciałabyś! W imieniu mojej matki ja tu jestem żywym gwarantem wojny sprawiedliwej!
– Co za ważniaczka – wzruszyłam ramionami w geście kapitulacji.
– Co za twórczyni nowego słownika – nie pozostała mi dłużna.
Zerknęłam na chłopaka Annabeth, po czym powędrowałam wzrokiem ku oczku wodnemu.
– Nie zrobisz tego – powiedziałam, nie słysząc we własnym głosie ani grama pewności.
– A mam ci udowodnić?
– Kochana – chwyciłam córkę Ateny za ramię. – Wpłyń jakoś na niego.
– Chodzi ci po mózgu wysadzanym szafirami wersja dosłowna czy przenośna? – spytała z przekąsem.
Uniosłam głowę i wyrecytowałam:
– Annabeth Chase, wygłaszam najświętszą z prawd. Jesteś stokrotnie inteligentniejsza i bystrzejsza ode mnie, a ponadto… Nie omieszkam zrobić Ci potem medalu mistrzyni ciętej riposty.
Oczy jej rozbłysły.
– Z czego?
Zmarszczyłam czoło.
– Sama się przekonasz.
– Opuść ten śmiercionośny strumień wody, Glonomóżdżku – poleciła.
– Ja cię po prostu kooocham!
– Mam dużo do przemyślenia – rzekł mój chłopak. – Czyżbyś chciała zmienić orientację?
Annabeth położyła palec na ustach.
– To temat tabu.
– Czyli jednak jest co tuszować? – naigrywał się Frank.
– Mówię to po raz pierwszy i ostatni: skończ! – zagrzmiałam, na co Annabeth odezwała się w te słowa:
– Taak. Tak trzymaj, Hazel. Faceta trzeba sobie wychować, a stanowczość często się przydaje w wielu dziedzinach.
Przybiłam jej piątkę z absurdalnie szerokim uśmiechem na twarzy.

Następny dzień zaczął się bez kolejnych kawałów. Prawdę mówiąc, nie działo się nic szczególnego, lecz gdybym wiedziała, co stanie się później… Zresztą, teraz to nieistotne. Od rana miałam jakieś niejasne, dziwne przeczucia, które postanowiłam jednak ignorować. Koło południa z nieba lunęło jak z cebra, więc wróciliśmy do domu i rozeszliśmy się do pokoi. Po kilku minutach Frank zapowiedział, że idzie do Annabeth, żeby pożyczyć jej książkę z chińskimi legendami. Byłam naprawdę senna, toteż mruknęłam "OK" i położyłam się na łóżku. Po chwili (a w każdym razie takie odniosłam wrażenie) usłyszałam walenie do drzwi tak głośne, że zerwałam się jak oparzona. W progu stał Percy z taką miną, że natychmiast pobladłam.
– Co… Co się stało? – spytałam słabym głosem.
Wszedł do środka i dał mi znak, żebym usiadła.
– Mów – jęknęłam błagalnie.
– Annabeth zniknęła – odparł cicho.
Wpatrywałam się w niego szeroko otwartymi oczami.
– Kiedy…? Jak…?
Ścisnął mnie mocno za rękę.
– Nie mam zielonego pojęcia – odpowiedział.
– Przecież Frank poszedł dać jej książkę – rzekłam.
– No tak. Nie zastał jej. Wcześniej chciała spojrzeć na ogródek – uśmiechnął się smutno. – Poszedł do niej i od tamtej pory…
– Chodź – przerwałam mu, czując tak ogromny niepokój, że bałam się poznać jego pełną przyczynę, mimo iż w głębi serca domyślałam się prawdy.
– Hazel… – odezwał się. – Szukałem ich… Ani śladu.
Wybiegłam na zewnątrz, wołając i chłopaka, i przyjaciółkę, ale jedyną odpowiedzią był szum drzew. Zrezygnowana odwróciłam się do syna Posejdona, który, jak się okazało, cały ten czas nie odstępował mnie na krok. Wszedłszy do domu, bez słowa przekroczyłam próg salonu i osunęłam się na sofę. Nie dość, że Annabeth, to jeszcze mój Frank!
– Nie… – wyszeptałam, a w moich oczach wezbrały łzy.
Wieloletnie doświadczenie nauczyło mnie, że jeśli ginie jakikolwiek heros, to z pewnością w grę nie wchodzą śmiertelnicy czy organizowane przez nich gangi, lecz gromada krwiożerczych potworów.
– To niemożliwe… – powiedziałam znowu.
– Wydostaniemy ich – oświadczył twardo, choć wyglądał na niemniej spanikowanego ode mnie.
Docierał do mnie jego głos, lecz nie byłam w stanie uchwycić sensu tego, co mówił, zupełnie jakbym miała do czynienia z obcym językiem. Położył mi dłoń na ramieniu.
– Musimy iść. Nie płacz, to im nie pomoże.
– Dokąd? – spytałam tonem wyzutym z wszelkich emocji.
– Na razie nie wiem – przyznał, po czym pociągnął mnie za obie ręce, stawiając na nogi.
Złapał dwa plecaki, do których wrzucił po zapasie ambrozji, ubrania na zmianę i kilka innych przydatnych rzeczy, podczas gdy ja ledwo cokolwiek rejestrowałam, po czym, prawie wlokąc mnie za sobą, wybiegł na dwór. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że nadal szlocham. Ogarnęła mnie wściekłość. Percy i tak był przerażony. Wcale nie dodawałam mu otuchy, mazgając się jak, nie przymierzając, berbeć. Otarłam twarz rękawem.
– Przepraszam – odezwałam się cicho. – Ja… Tobie też nie jest łatwo, a ja, przeklęta egoistka, na nic się nie przydam, jeśli ciągle będę beczeć. Nie powinnam…
Zatrzymał się, przytulił mnie mocno, po czym rzekł:
– Nie wygaduj bzdur. To jak najbardziej normalne. Myślisz, że ja nigdy nie płakałem?
– Nie w momencie, kiedy trzeba działać – odparłam.
– Mylisz się – westchnął, puszczając mnie i ruszając dalej. – To, że nie zdarzało mi się to przy wszystkich, nie oznacza, że jestem twardzielem. Kiedy jednak byłem sam… Cóż, bywało tak wielokrotnie. Nawet nie wiesz, jak okropnie się czułem w pierwszych dniach w waszym obozie. Miałem oczywiście was, ale bez Annabeth… – urwał i wiedziałam, że jego myśli, tak jak i moje, krążą wokół zaginionych.
– Dziękuję – uśmiechnęłam się. – Dobry z ciebie kumpel. Nie martw się tak, znajdziemy ich. Czuję to.
Była to prawda, choć coś podpowiadało mi również, że nasze zadanie nie będzie proste, lecz uznałam, że lepiej to przemilczeć. Mój towarzysz wzruszył tylko ramionami.
– Wiem – powiedział, jakby odgadując moje myśli. – Natkniemy się na parę… Hm, osób pragnących naszej śmierci. To akurat mamy jak w banku.
Przez dość długi czas łudziłam się, że era potworów minęła, ale czy świat nie byłby wtedy zbyt piękny?
– Super – mruknęłam, ale po chwili dodałam:
– Zwracam honor. Nie owijasz w bawełnę, a ja cenię to u ludzi, Percy.
Nie odpowiedział. Wyraz jego twarzy wskazywał, że jest nieobecny. W końcu odezwał się wolno, ważąc każde słowo:
– Hazel, wróć do domu. Ta wyprawa niesie za dużo ryzyka. W przypadku misji z Obozu Herosów mieliśmy chociaż przepowiednię. Nie mogę ani nie chcę cię narażać.
– Coo?! – zawołałam, kręcąc głową. – Po pierwsze, w życiu nie zostawię cię na pastwę losu – uniósł brwi, lecz ciągnęłam. – Po drugie, i tak nie usiedziałabym w czterech ścianach ze świadomością, że wszyscy możecie umrzeć, a po trzecie, nie sądzę, żeby było tam dużo bezpieczniej niż tu, zważywszy na to, że Frank i Annabeth zostali porwani w biały dzień.
– Trafne argumenty – stwierdził.
– A widzisz? Czasem… Ale tylko czasem, warto mnie słuchać.
Uśmiechnął się figlarnie. Przez dobry kwadrans wędrowaliśmy w milczeniu. Niespodziewanie jednak wydał cichy okrzyk, schylił się i podniósł jakiś przedmiot, na którym zdążył osiąść kurz.
– O cholera – wyrwało mu się. – Kolczyk z sówką.
– No taak – potwierdziłam. – Ale co z tego?
– Przecież należy do Annabeth – przypomniał mi, po czym zaczął spoglądać to na poszlakę, to na drogę przed nami, ciągnącą się aż po horyzont.
– Morzem byłoby szybciej – ocenił, wsuwając kolczyk do kieszeni. – Ale nie wiemy nawet, gdzie ich uwięziono.
Potaknęłam, choć myśl o chorobie morskiej nie napawała mnie szczególnym optymizmem.
– Bezsens – mruknął. – Na razie postawmy na ląd.
Skinęłam tylko głową. Mijały godziny, w ciągu których prawie się do siebie nie odzywaliśmy. Nagle poczułam dreszcz strachu. Wsunęłam dłoń do pochwy, rozglądając się czujnie. Po kilku minutach dotarliśmy do jakiejś restauracji. Usiadłszy przy stoliku, zaczęliśmy wertować menu. Stanęła przy nas kelnerka. Uderzyło mnie to, jaka jest piękna. Było w niej jednak coś złowrogiego. Zacisnęłam palce na mojej wysłużonej spathcie i rzuciłam przyjacielowi spojrzenie: "Wiejmy", ale zanim zdążyłam choćby mrugnąć, kobieta przeistoczyła się w empuzę. Oczywiście! Powinnam była to przewidzieć. Wpatrywała się prosto we mnie, obnażając kły. Jej widok tak mnie zaskoczył, że w jednej chwili straciłam zdolność ruchu. Odważyłam się szybko zerknąć w bok. Nie dostrzegłszy towarzysza, w końcu dobyłam miecza… za późno. Twarz wampirzycy zamarła centymetr od mojego gardła. Instynktownie cofnęłam się o krok, lecz już wiedziałam, że umrę po raz drugi. Nagle na twarzy empuzy (jeśli można to nazwać twarzą) pojawiło się zdumienie, a z jej piersi wystrzeliło… Ostrze? Pomyślałam, że mam przedśmiertne wizje. Sekundę później z potwora pozostała kupka pyłu u moich stóp. Percy wyszczerzył zęby, machając zwycięsko Orkanem.
– Spadamy! – nakazał.
– Dziękuję – wymamrotałam, wciąż trochę oszołomiona, gdy oddalaliśmy się od nawiedzonego lokalu.
– Nie ma sprawy – odparł. – Zrobiłabyś dla mnie to samo.
Uśmiechnęłam się, ściskając jego dłoń.
– No jasne.
Zmierzwił mi włosy i po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że pasuje do roli starszego brata. Pomyślałam o Nicu di Angelo, moim bracie przyrodnim… Nasze ścieżki rozeszły się tak dawno. W głębi serca wiedziałam, że zawsze wolał samotność, ale i tak wciąż było mi przykro. Równie dobrze mógłby odciąć się ode mnie niezniszczalnym murem. Nie umiałam sobie przypomnieć, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni, chociażby w iryfonie. Może rzeczywiście preferował znajomości z duchami? Gubiłam się już w domysłach.
– O czym myślisz? – zapytał przyjaciel.
– O Nicu.
– Rozumiem – rzekł z prostotą, jednak to mi wystarczyło.
Mimo wszystko się rozchmurzyłam.
– Frank i Annabeth – powiedziałam do siebie, mając świadomość, że kwestia próby przemówienia do rozumu mojemu bratu musi zejść na dalszy plan.
– Nie martw się. Dadzą sobie radę, a Nica też znajdziemy – rzekł Percy.
– Obyś się nie mylił.
Poklepał mnie po ramieniu. W jego oczach widziałam zrozumienie. Naprawdę pragnął mi pomóc, bez względu na przeszkody, jakie miałby przy tym napotkać. Dodało mi to trochę otuchy.
– Dziękuję.
– Oj, przestań – zniecierpliwił się.
Tym razem się nie uśmiechnęłam. Zastanawiałam się bowiem, czy poszukiwani w ogóle żyją. Spryt Annabeth mógł okazać się wręcz bezcenny. A co, jeśli…
– Percy – zaczęłam ostrożnie. – Może ich uprowadziły dwie różne osoby?
– Z czego wnioskujesz?
Zawahałam się na moment.
– Wróg prawdopodobnie sądzi, że my myślimy, iż…
– Oni są w tym samym miejscu? – spytał zdziwiony. – Hazel, przeceniasz ich inteligencję. Nie kombinuj.
– Błagam cię, nie używaj liczby mnogiej.
Westchnął ciężko.
– No… dobra – odrzekł. – Ale nie dramatyzujmy.
Bardzo długo szliśmy w ciszy, chcąc oszczędzać siły. Okolica wydawała się tak spokojna, że przez chwilę łatwo mogłam oszukiwać samą siebie, że wędrujemy sobie ot tak, dla rozrywki. Nagle przemknął nad nami cień. Spojrzałam w górę, jednak nie dostrzegłam nic prócz obłoków sunących po niebie. Bycie półbogiem chyba miało negatywny wpływ na moją psychikę.
– Wpadasz w paranoję i tyle – skarciłam się w myślach. – Weź głęboki wdech i będzie po sprawie.
Usłyszałam z tyłu trzepot skrzydeł. W chwili, gdy wyciągałam spathę, Percy krzyknął:
– Na foki i hipokampy! Gryfony!
Było ich cztery. Zostaliśmy otoczeni. Przecięłam pierwszego na pół, starając się jednocześnie osłaniać syna Posejdona.
– Za tobą! – wrzasnął nagle.
Obróciłam się błyskawicznie. Ta walka była trudniejsza. Potwór pikował nade mną, próbując schwytać mnie w swoje ostre jak brzytwy szpony. Robiłam uniki i wymachiwałam bronią, by utrzymać go na długość miecza. W końcu trafił prosto w moją twarz.
– Niech was Tartar pochłonie! – wycedziłam, czując krew obficie płynącą z policzka.
– Ej, tu, brzydalu! – ryknął Percy.
Gryfon zanurkował ku niemu, lecz był na tyle nisko, że zdołałam doskoczyć i przebić go na wylot. Ohydny szaszłyk! Zanim dobiegłam do przyjaciela, powietrze rozdarł jego przejmujący krzyk. Jeden z pozostałych potworów już odlatywał, pozostawiwszy na jego brzuchu paskudną ranę. Percy padł…
– Nieee! – jęknęłam rozpaczliwie, klękając przy nim. – Percy, chodź.
Jego oczy stawały się szkliste.
– Wstawaj – wsunęłam mu ramię pod plecy. – No już! Musimy…
Urwałam, ujrzawszy z jakieś pięćdziesiąt metrów od nas jeszcze tuzin gryfonów. Bogowie chyba stroili sobie ze mnie żarty. Czym prędzej wlałam w usta przyjaciela tyle nektaru, ile zdążyłam, sama zjadłam trochę ambrozji, po czym odciągnęłam go nieco dalej. Potwory zbliżały się w zastraszającym tempie. Zapewne wyglądałam bezbronnie – samotna figurka stojąca na tym pustkowiu. Chwilę później wszystkie zawisły nade mną niczym miniaturowa burzowa chmura. I wtedy stało się coś, co mnie samą przyprawiło o gęsią skórkę.
– W imię Plutona! – zagrzmiałam, rzucając się do przodu.
Cięłam mieczem, obracając się wokół własnej osi i podskakiwałam, godząc w te potwory, które śmiały się łudzić, że zachowają życie, kierowana czystym gniewem. Jak te kreatury mogły skrzywdzić Percy'ego? Zanim się zorientowałam, nie pozostał już ani jeden. Podejrzewałam jednak, że niebawem przybędą kolejne posiłki. Po wielu nieudanych próbach wreszcie postawiłam kompana na nogi. Był przytomny, spojrzenie miał bardziej trzeźwe.
– Nie możemy tu zostać… – wyszeptałam. – Ale znajdziemy jakąś kryjówkę… Obiecuję.
Skinął głową. Ruszyliśmy w drogę, choć ledwo był w stanie iść, toteż wspierał się na mnie prawie całym ciężarem. Po pół godzinie załkałam ze zmęczenia.
– Tato, pomóż mi…
Syn Posejdona osunął się na kolana, ale znów nakłoniłam go do powrotu do marszu.
– Już niedługo – przyrzekałam.
Nawet w moich własnych uszach te słowa sprawiały wrażenie czczych. Nie widziałam żadnego miejsca nadającego się na schronienie. Kiedy mięśnie zaczęły mi drżeć z wysiłku i gdy zamierzałam już zdać się na łaskę i niełaskę losu, wpadł mi do głowy szalony pomysł. Zobaczyłam przy drodze rów, głęboki na dwa metry. Obwiązałam przyjaciela liną znalezioną w plecaku i spuściłam na dół, po czym ten sam proces przeprowadziłam na sobie.
– Będziemy już bezpieczni – rzekłam, dźwigając go z ziemi (jak miałam nadzieję, po raz ostatni w tym dniu) i wkroczyłam do ciemnego tunelu.

Annabeth

Pierwsza moja myśl po przebudzeniu: "Znowu jestem w Tartarze". Odruchowo, na pół przytomnie, zaczęłam macać dookoła rękami w ciemności w poszukiwaniu Percy'ego. Owszem, natrafiłam na czyjąś rękę, to ta dobra strona medalu. Zła,: to nie Percy.
– Annabeth? – dosłyszałam obok siebie głos Franka. – Co to było.. gdzie my jesteśmy?
– Nie mam pojęcia – całkowicie oprzytomniałam. – Mam tylko nadzieję, że nie wylądowaliśmy w Tartarze.
– Przestań takie rzeczy mówić – – w jego głosie zauważyłam niepokój. – Jak my się tu w ogóle znaleźliśmy?
– NIe wiem. Poczekaj… Miałam koszmar… Coś związanego z Arachne. Z tą przeklętą Arachne. – Do tej pory słyszę jej słowa: "I tak cię dostanę, córko Ateny. Nie zapędziłaś mnie w sidła na wieki. Ale teraz już nie będzie przy tobie twojego ukochanego Jacksona, który by ci pomógł".
Wzdrygnęłam się na tą myśl, po czym zaczęłam się gorączkowo zastanawiać, myśląc o miejscu, w którym moglibyśmy się teraz znajdować. Kryjówka Arachne… Gdzie ona jeszcze mogłaby się ukrywać? Rozejrzałam się dookoła. Znajdowaliśmy się w jakimś lochu. Nic poza gołymi kamiennymi ścianami. Podniosłam się z ziemi.
– Chodź, Frank. Musimy znaleźć wyjźcie.
– Tylko jak? – wydawał się wstrząśnięty.
– Poczekaj, chyba mam jakiś plan – sięgnęłam do kieszeni i ku swojej uldze dostrzegłam moją bejsbolówkę niewidkę. Wyciągnęłam ją.
– No dobra – Frank wydawał się nieco zdezorientowany, co przyprawiło mnie o irytację. – A co ze mną?
– Czy to nie logiczne? – nie potrafiłam się powstrzymać od tego komentarza.
Nagle zdałam sobie sprawę z tego, w jakiej sytuacji oboje się znaleźliśmy. On nie miał przy sobie Hazel, ja nie miałam Percy'ego, nie wiedzieliśmy o sobie nic. Nawet gdyby zaczęli nas szukać, i tak nie moglibyśmy im pomóc, bo sami nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy.
– No dobra – mój ton głosu złagodniał. – Frank, wykorzystaj swoje zdolności i przemień się w jakieś zwierzę. W ten sposób może nic się nie zorientuje, że to my. Gdyby zaatakowały nas jakieś potwory, co jest dość prawdopodobne, jestem w stanie walczyć niewidoczna, to daje nam pewną przewagę, a jeszcze więszą przewagę dałoby nam, gdybyś zamienił się w coś dużego i raczej groźnego.
Mówiąc to, poczułam, że chyba mamy jakieś szanse przeżycia.
– Potwory i tak nas wyczują – zauważył Frank.
– Mnie owszem. Ale nie ciebie, zwierzęcia nie mogą wyczuć, a niewidoczny cel jest trudniejszy do trafienia niż widoczny, bez względu na to, jak mocno jest wyczuwalny.
– No w porządku – widziałam po jego minie, że nie bardzo podobał mu się ten plan, ale zgadzał się na niego, żeby po prostu robić cokolwiek. W tym samym momencie, gdy ja nałożyłam niewidkę, Frank zamienił się w olbrzymiego bernardyna.
– Dobra – podeszłam do niego. – Jestem za tobą. Gdyby nie fakt, że mnie nie widzisz, poszłabym pierwsza jako czujka. –
Frank tylko warknął, jakby chciał dać mi do zrozumienia, żebym tyle nie myślała, tylko coś robiła i ruszył przodem. Szłam za nim w pewnej odległości, wyostrzając wszelkie zmysły. Już po paru minutach wywnioskowałam, że znajdujemy się w czymś przypominającym labirynt Dedala. Był na pewno mniejszy, ale układający się w taką samą plontaninę rozwidleń, rozgałęzień i korytarzy. Zaczęło do mnie docieać, dlaczego Arachne wybrała akurat to miejsce. I dlaczego do tej pory nic nas nie zaatakowało. Była pewna, że rozpaczliwie próbując się stąd wydostać, zaplączemy się jeszcze bardziej.
Nawiedziła mnie myśl o Hazel i jej niesamowitych zdolnościach odnajdywania drogi nawet w takiej plontaninie. Gdyby była tu z nami, mielibyśmy większe szanse. Teraz musieliśmy polegać tylko na sobie. Myśl o Hazel przyniosła też ze sobą myśl o Percym, ostrą i bolesną jak odłamek szkła. Odepchnęłam ją od siebie. Jeszcze go zobaczę. Wyjdziemy z tego razem z Frankiem i zobaczymy ich oboje. Nagle Frank zatrzymał się gwałtownie. Zrobiłam to samo. Podobnie jak on, usłyszałam jakieś syczące dźwięki, które bardzo mi się nie podobały. Oznaczały tylko jedno: kłopoty. Dobyłam sztyletu. W samą porę, by dostrzec drakainy, pojawiające się przed nami nie wiadomo skąd. Na wypadek gdyby ktoś nie wiedział, drakainy to kobiety z wężami zamiast nóg, nie przeszkadza im to jednak szybko się poruszać. Ostrożnie, wstrzymując oddech i starając się nie wydać żadnego dźwięku, przykucnęłam i zaczęłam obchodzić je naokoło. Frank tymczasem zamarł, gotów rzucić się na którąś z nich, gdyby zechciała nagle zaatakować najbliższy widoczny przez siebie cel. Chwilę później jedna z nich faktycznie skoczyła ku Frankowi, który stanął na tylnich łapach i rzucił się na nią z obnażonymi kłami, natomiast ja wykorzystując chwilową dekoncentrację drugiej, cisnęłam w nią sztyletem, który przebił drakainę na wylot. Rozsypała się w pył i to samo stało się z tą, którą właśnie zagryzł Frank.
– No dobra – odezwałam się, podnosząc sztylet. – Jeden zero dla nas. –
Frank na krótką chwilę się przemienił.
– To było niesamowite – odezwał się. – Tylko ani trochę nie przybliżyło nas do odnalezienia wyjźcia.
– Przestań narzekać – skarciłam go. – I mów nieco ciszej. Tu zapewne są nie tylko drakainy. Podejrzewam, że gdzieś pewnie się czai sama Arachne i jej pobratyńcy.
Wzdrygnęłam się na myśl o tych pająkach, ale postanowiłam zachować zimną krew. Poradziłam sobie przy zdobyciu Ateny Partenos? To poradzę sobie i teraz. Tym bardziej, że nie jestem sama. Nagle wszystko zaczęło dziać się w zastraszająco szybkim tempie. Frank zdążył tylko krzyknąć:
– Za tobą!
Chwilę później rzuciła się na niego erynia. Na Styks, miałam wielką nadzieję, że te babcie na zawsze obruciły się w pył, lecz oto stał przede mną żywy dowód na to, że tak nie jest. Po chwili pojawiła się babcia numer dwa, która z kolei przyskoczyła do mnie. Chwyciłam ją w wyćwiczony, zapaśniczy chwyt i wbiłam sztylet w jej żebra. Dobra wiadomość. Erynia zamieniła się w kupkę prochu. Zła wiadomość. Pikowała na mnie druga, podczas gdy ta, która pojawiła się pierwsza, nadal walczyła z Frankiem.
Nagle przeszyła mnie myśl: "Jak one mnie zobaczyły?" I dopiero po chwili zdaałam sobie sprawę z tego, że niewidka leżała opodal mnie. Postanowiłam odciągnąć uwagę obu erynii od Franka.
– Ej, babciu! – obróciłam się gwałtownie, unikając rozdarcia na pół szponami tej, która mnie zaatakowała.
Podziałało. Erynia dała spokój Frankowi i odwróciła się do mnie.
– Co ty robisz? – wrzasnął Frank.
– Chcesz, żeby zrobiły z ciebie mielonę? – odciięłam się.
– Inaczej – Frank zaczął w końcu myśleć. – Rozdzielamy się.
– W porządku – zgodziłam się. – Ty bierz tą bliżej ciebie –
po czym ruszyłam biegiem plątaniną korytarzy, a Frank pognał w drugą stronę.
Erynie, jakby przyciągane do nas jakąś magnetyczną siłą, ruszyły za nami.
– Nie uda ci się tak łatwo – zasyczała erynia, która mnie ścigała.
– Tak myślisz? – odcięłam się. – To zobaczymy!
Udałam, że jestem zbyt wyczerpana, by biec dalej. I w tym momencie, gdy erynia złapała przynętę i rzuciła się na mnie, nabiła się prosto na ostrze mojego sztyletu, który pod wpływem ciężaru wypadł mi z ręki. Lecz było już po wszystkim. Z oddali dobiegł mnie przeraźliwy krzyk Franka, po chwili syk i zaległa cisza.
– Frank! – wiedziałam, że nie powinnam krzyczeć, ale i tak już wpadliśmy w kłopoty, gorzej być nie może. – Frank, gdzie jesteś?!
Żadnej odpowiedzi.
– Frank! – zawołałam głośniej, myśląc sobie, że pewnie to już koniec, że stało się najgorsze.
Gdy nagle usłyszałam jego głos:
– Nic mi nie jest!
Całe szczęście. Podziękowałam w duchu wszystkim bogom. Pojawił się natomiast inny problem.
– Gdzie jesteś? – spytałam. – Idę do ciebie!
Podniosłam sztylet z ziemi. Niewidka gdzieś się zawieruszyła, pewnie jej już nie odzyskam, ale na razie o to nie dbałam.
– Annabeth! – dobiegł mnie znowu głos Franka.
Dochodził gdzieś z prawej strony. Gdy spojrzałam w tamtą stronę, dostrzegłam przepaść, głęboką na jakieś trzy, może cztery metry.
– Masz jakąś linę? – spytałam go. – Albo ewentualnie coś, co mogłabym użyć za spadochron?
– Poczekaj! – odkrzyknął. Po jakimś czasie zawołał:
– Łap!
I rzucił w powietrze koniec liny.
– Masz?
– Tak, mam.
– To schodź. Nie martw się, trzymam cię!
Zaczęłam więc schodzić, czując wdzięczność do Franka. Po jakimś czasie go dostrzegłam, a parę chwil później znalazłam się już na dole.
– Nic ci nie jest? – spytałam. – I skąd wytrzasnąłeś tą linę?
– Zobacz – wskazał w dal, gdzie dostrzegłam jakiś plecak, niewątpliwie należący do jakiegoś herosa, który musiał tu zginąć.
W środku oprócz liny, była również latarka, pudełko ambrozji, termos z nektarem i parę złotych drachm. Przeszedł mnie dreszcz.
– Gdzie my w ogóle jesteśmy? Co to za miejsce?
– Nie mam pojęcia – Frank wydawał się tak samo zdezorientowany jak ja. – Uważam jednak, że powinniśmy tu zostać przez jakiś czas i odpocząć.
– Dopóki nie znajdą nas kolejne potwory? – spojrzałam na niego z powątpiewaniem.
– A widzisz jakieś inne wyjście? Może nadal chcesz łazić i plątać się w tych korytarzach?
Zastanowiłam się.
– Nie. Na chwilę obecną nie widzę żadnego wyjścia.
Przez długi czas siedzieliśmy w milczeniu, nie odzywając się do siebie.
– Wiesz co? – spytał Frank po upływie nie wiem jak długiego czasu. – Prześpij się może, ja obejmę wartę. Gdyby coś się działo, obudzę cię.
Nie za bardzo podobał mi się ten pomysł, jednak po chwili się zgodziłam, czując, że oczy same mi się zamykają. Po chwili zasnęłam. We śnie zobaczyłam Hazel i Percy'ego, otoczonych przez gryfony. Rozpoznałam je natychmiast. Hazel odpędzała je jak tylko mogła, a Percy, ku mojemu przerarżeniu, leżał w trawie, bezbronny i ranny. Widziałam, jak oczy zachodzą mu mgłą, a Hazel za wszelką cenę stara się odciągnąć od niego potwory. Gdy jej się to w końcu udało, podbiegła do Percy'ego, który nawet się już nie poruszał, oczy miał otwarte i szkliste. Zarówno ja, jak i najwidoczniej Hazel zdawałyśmy sobie sprawę z tego, że jest już za późno, że umarł. Następnie scena zmieniła się. Zobaczyłam przed sobą Arachne, śmiejącą się tryumfalnie.
– Widzisz? – odezwała się. – Teraz już wiesz, jakie to było bezsensowne? I jednocześnie jakie proste. Wyeliminowałam już Percy'ego Jacksona z gry, ty będziesz następna.
Obudziłam się gwałtownie, zdając sobie sprawę z tego, że Frank potrząsa mną za ramie i że krzyczę. Gdy otworzyłam oczy, krzyk natychmiast zamarł.
– Co się stało? – spytał mnie Frank.
– Percy… – tyle tylko mogłam wykrztusić.
Oparłam głowę na ramieniu przyjaciela i wybuchnęłam płaczem. Frank przytulił mnie bez słowa. I tak bym nie była w stanie mu nic powiedzieć, za bardzo płakałam.
– Co z nimi? – poczekał, aż nieco mi przeszło. – Co z Hazel?
– Żyje… – wykrztusiłam. Głos miałam ochrypły i jakby nieswój. – Ona żyje, ale Percy… To były… Gryfony…. Zabiły go.
Znowu załkałam.
– Annabeth, pomyśl logicznie – głos Franka był łagodny, jakby mówił do osoby, leżącej już na łożu śmierci. – Może to wcale nie tak? Może to była tylko zmyłka?
Wzruszyłam ramionami. Gdy atak histerii nieco osłabł, zaczęłam jaśniej myśleć. Co powiedziała Arachne w moim śnie? "Wyeliminowałam Percy'ego Jacksona, ty będziesz następna". Wiedziałam jedno. Nie spocznę, dopóki nie dowiem się prawdy. Nie mogłam myśleć, że Percy nie żyje, nie mając na to jasnego dowodu.

Kategorie
Moja twórczość, nie tylko radosna Śladem przeznaczenia

Kilka słów wstępu

Witajcie.
Za zgodą użytkowniczki Annabeth zaczynam wrzucać tu fan fiction na podstawie książek Ricka Riordana, które napisałyśmy wspólnie, jeśli się nie mylę, jakieś 2 lata temu. Z góry przepraszamy za wszystkie nieścisłości, ale tak to jest, gdy tworzy się coś spontanicznie. Mimo wszystko życzymy Wam miłej lektury, same miałyśmy ogromną frajdę z tego fan ficka.
Pozdrówki.

Kategorie
Avatary

Disturbed – The sound of silence

Hej.
Przychodzę z nowym avatarem. Przy okazji, może wytłumaczycie mi fenomen tej piosenki: dlaczego dobrze
mi się jej słucha i jak jestem zirytowana, i jak chcę, na przykład, pójść spać? Coverek jest piękny,
ale na pewno nie przypomina kołysanki, zwłaszcza jego druga połowa.
Pozdrawiam, miłego słuchania. 😀

Kategorie
Codzienność

Śródsesyjne szaleństwo

Witajcie.
Znowu Was zaniedbałam, ale ostatnio tempo mojego życia zmieniło się na turbo. Zasadniczo nie mam pojęcia, jak po takiej ilości stresu, z jaką musiałam się zmierzyć w zeszłym tygodniu jestem w ogóle zdolna do funkcjonowania, ale może od początku.
Szaleństwo zaczęło się w poniedziałek, jako że byłam na uczelni już o 08:30, co zdarza się wyłącznie w wypadkach nadzwyczajnych, a w definicję takiego wypadku zdecydowanie wpisywała się poprawa morfologii,
a właściwie drugie do niej podejście. Swoją drogą, do tej pory jestem wdzięczna, że dostałam drugą szansę, bo inaczej nie wiem, co by to było. Nie na wszystkie pytania znałam odpowiedź, ale uzyskałam 3. O 12:30 poszłam zaliczać fonetykę, z której także dostałam 3, bo terminologia mi się trochę pomieszała. Potem pisałam kartkówkę z hiszpańskiego z czasowników nieregularnych, natomiast na gramatyce były wyniki ostatniego testu, którymi, oczywiście, też się stresowałam, na szczęście jednak na koniec semestru i tu wyszła mi trója. W ogóle stwierdzam, że na studiach spadła mi ambicja, bo chociaż staram się mieć jak najlepsze oceny, to i z trój cieszę się jak z piątek, ponieważ to zawsze coś do przodu.
We wtorek miałam semestralne kolokwium z mitów. Uczyłam się do północy, ale później spasowałam, bo oczy zaczęły mi się same zamykać. Rano wstałam z przeświadczeniem, że nie zdam, ale na szczęście pojawiło się dużo pytań testowych, więc sporo sobie skojarzyłam i finalnie uzbierała mi się czwórka z plusem. W środę wieczorem robiłam prezentację z historii literatury angielskiej na następny dzień o powieściach wiktoriańskich, ale nie tych, które omawialiśmy, tylko trzech innych. Znów zamierzałam siedzieć do późna, ale po raz kolejny nie wzięłam sił na zamiary. Podczas pierwszej połowy prezentacji mówiłam z sensem, jednak potem zżarł mnie stres i na chwilę się zacięłam, ale wzięłam się w garść i wróciłam do głównego wątku. Po zajęciach spytałam panią profesor o ocenę końcową, ale powiedziała, że do poniedziałku rozważy każdą sytuację indywidualnie, wobec czego przez cały weekend z jednej strony szykowałam się na pisanie poprawki z całości – z racji tego, że moje stopnie do pięknych nie należały, a przede wszystkim dlatego, że było ich mało – a z drugiej próbowałam o tym po prostu nie myśleć. W rzeczony poniedziałek czułam się jak w dniu sądu. Przywlokłam się pod salę, gdzie czekała już grupka ludzi z mojego roku. W końcu przyszła kolej i na mnie, ale że weszłam z trzema osobami, które miały inną prezentację, to zostałam na deser, będąc w stanie czegoś, co można śmiało określić rozchwianiem emocjonalnym. Kiedy pani wreszcie oznajmiła, że wychodzi mi 3 z plusem, myślałam, że wybiegnę stamtąd w podskokach, jednak zamiast tego udałam się po wpis z pracy nad tekstem akademickim. Śliczna nazwa, nie? To tylko tak naukowo brzmi, jednak w zeszłym roku zwyczajnie uczyliśmy się stylu formalnego i pisaliśmy eseje, a w tym semestrze były to streszczenia różnych tekstów. W przypadku tego przedmiotu skończyłam z 4 plus. Dziewiątego lutego mam ostatni egzamin, ale jeszcze nie wiem, czy pojadę do domu.
Pewnie niemiłosiernie Was zanudziłam, ale nic nie poradzę, że przez nawał tego wszystkiego podupadło moje życie towarzyskie, o którym mogłabym poopowiadać. Może zmieni się to w przyszłym semestrze, o ile plan zajęć będzie luźniejszy. Jak mówią: pożyjemy, zobaczymy.
Dodam, że z tekstów audio-wizualnych, które opierały się w większości na wspomnianych w poprzednim wpisie
tłumaczeniach, otrzymałam na koniec 5 i taką samą ocenę z konwersacji; przykład numer 2 ewidentnie pokazuje,
że bardzo wiele zależy od prowadzącego. Naprawdę mówi się znacznie naturalniej, jeśli panuje przyjazna
atmosfera i dowolność tematów. Mam nadzieję, że ten progress będzie się pogłębiał.
Tymczasem trzymajcie się ciepło. Postaram się, żeby następny wpis nie był tak monotematyczny. 🙂

Kategorie
Codzienność

Rozważania maści lingwistyczno-studencko-noworocznej

Witajcie.
Miałam naskrobać coś optymistycznego, ale coś mi się widzi, że średnio mi to wyjdzie. Zamiast spędzać
Sylwestra jakoś fajnie ze znajomymi, siedzę u dziadków, a w dodatku nie odpoczywam, tylko ślęczę nad
tłumaczeniami fragmentów skryptów z filmów, z angielskiego na pollski. Jeden skończyłam, teraz robię drugi, ale, tak zupełnie szczerze,
to już mi się odechciewa. Biorąc pod uwagę, że chciałabym kiedyś pójść w translatorykę na serio, to powinnam
się wprawiać, ale po kilku godzinach każdy może nadwyrężyć sobie cierpliwość. Żeby było jeszcze piękniej,
wcale nie jestem zadowolona z efektów tego zamkniętego tłumaczenia. Hmm… A może po prostu ostatnimi
czasy mam jakieś nastawienie spod hasła: "Wszystko na nie", choć wiem, że korzystniej dla dobra zarówno
ogólnego, jak i własnego byłoby wziąć się w garść, więc spróbuję. W tym celu przytoczę Wam parę ciekawostek
językowych związanych ze słownictwem, z którymi zapoznałam się dziś w trakcie mojej pracy.
Przykład pierwszy: nigdy nie pomyślałam, że słowo "square" może mieć aż tyle znaczeń, do tej pory zetknęłam
się może z połową z nich, choć niektóre spośród reszty są właściwie zbliżone do polskich określeń. Przytaczam:
1. kwadrat (figura geometryczna) [COUNTABLE]
2. plac (u zbiegu ulic), pl. (skrót) [COUNTABLE]
3. kwadrat (liczby) [COUNTABLE]
4. pole (w szachach) [COUNTABLE]
5. nudziarz informal [COUNTABLE]
6. ekierka [COUNTABLE]
7. oferma, niezguła American English informal
8. faja, szlug American English slang

Kolejne słowo – dope (Dawidzie, przeczytaj uważnie punkt piąty, bo wklejam go z dedykacją):

1. środek odurzający, narkotyk informal
2. idiota, palant informal
3. cynk, informacje informal
4. domieszka, dodatek technical
5. materiał obojętny (w produkcji dynamitu)
6. lakier używany do pokrywania samolotów

Ostatni wyraz, któregododatkowe znaczenie po prostu mnie zaskoczyło.
High – naćpany, nietrzeźwy informal

Odbiegając nieco od tematu, będę Wam wdzięczna za wszystkie wyrazy wsparcia, zwłaszcza w styczniu i na
początku lutego. Nie chcę rozstrząsać szczegółów, ale coś czuję, że z jednego przedmiotu mam sporą szansę
nie zdać, chociaż jednocześnie obiecuję sobie, że zrobię wszystko, by do tego nie doszło, ale, z drugiej
strony, kiedy patrzę na ilość testów, które mnie czekają, to ciężko mi uwierzyć, że tyle materiału pomieści się
w mojej biednej małej głowie. Jednak w cuda wierzę, więc nadzieja jest zawsze…
Siedemnastego grudnia mieliśmy genialne kolędowanie w akademiku. Przy okazji do kręgu moich znajomych
dołączyła kolejna Natalia, która studiuje psychologię. Naprawdę nie wiem, czy gdyby zrobić wykaz danych
statystycznych, to czy na tej uczelni wyszłoby więcej psychologów czy Natalii hahaha. W każdym razie
bardzo otwarta osóbka z mnóstwem pozytywnej energii. Po prostu zatroszczyła się o to, żebym miała gdzie
usiąść i o mój pusty talerz, a potem jakoś zaczęłyśmy rozmawiać. Biedaczka opuściła zgromadzenie po godzinie
czy coś, bo musiała się uczyć na kolokwium, ale ja zostałam do końca, czyli do 23:40 czy something like
this.
Święta nie wyglądały tak jak oczekiwałam, ale o tym również nie będę się rozpisywać. Oby za rok było
lepiej. Btw, dziękuję wszystkim za każde dobre słowo i życzenia. Doceniam to, że jesteście! 🙂 Do plusów
zaliczam fakt, że w tym wolnym czasie ponadrabiałam gadanie z paczką z dawnej szkoły, że mimo pośpiechu
w Wigilię znalazłam chwilę na refleksję, że dzięki temu, że pojechałam do domu dopiero w sobotę w piątek
spotkałam się z Sylwią i mogłyśmy sobie ponawijać o radościach i smutkach… Z tego miejsca pozdrawiam
ją bardzo, baaardzo ciepło, chociaż nie wiem, czy kiedykolwiek to przeczyta. Mimo to chcę, by był to taki
maleńki dowód mojej pamięci i wdzięczności.
A teraz wisienka na torcie. Słuchajcie, narodzie! 😀 😀 Od końca listopada rodzice urządzają nasz nowy
dom. Wreszcie spełni się jedno z moich największych marzeń: będę miała swój pokój, a ponieważ mam trochę
oszczędności, to i umebluję go po swojemu. Zresztą, cała góra jest zrobiona, tylko dolna część naszej
rezydencji potrzebuję podwieszanych sufitów, szafki do łazienki i… Czegoś jeszcze, ale owa rzecz mi
umknęła, wobec czego proszę o wybaczenie. Jeśli o mnie chodzi, to meble będę pewnie kupować jak wrócę
po sesji, o ile dożyję tej chwili oczywiście.
Miałam podjąć wyzwanie o trzech najlepszych wspomnieniach, ale albo uczynię to później, albo jutro, bo
na ten moment strasznie zgłodniałam i muszę zmienić ten stan rzeczy. Gdybym tu jednak nie zajrzała, to
życzę Wam na ten nowy rok dużo nadziei, bo bez niej ani rusz, miłości, bo bez niej jakoś tak pusto i
nijak, i pozytywnej energii wbrew wszystkiemu.
Trzymajcie się.

Kategorie
Avatary

Pentatonix – The first Noel

W dzisiejszym avatarze jedna z moich ukochanych angielskich kolęd tudzież pastorałek. Moim małym marzeniem
jest zaśpiewanie tego kiedyś w duecie. Może któregoś razu się spełni. 🙂 Komentarze, jak zawsze, mile
widziane.

Kategorie
Avatary

Ashes Remain – Gift of Love

Witajcie.
Cóż, pewnie już macie dość tego zespołu, ale jakoś ostatnio jest u mnie prawie ciągle na tapecie. Tak
w świątecznym klimacie. A skoro już przy tym jestem, to z całego serca życzę Wam radosnych, spokojnych
Świąt i żeby wszystko układało się po Waszej myśli nie tylko w te najbliższe dni, ale i zawsze, a także
abyście spotykali jak najwięcej życzliwych ludzi, bo sądzę, że to bezcenne.
Pozdrówki.

EltenLink