Hazel
Kiedy podniosłam powieki, zorientowałam się, że leżę na… Rybie? Och, nie! Na delfinie! Uwielbiałam te stworzenia, przysługiwało im drugie miejsce, zaraz po koniach.
– Gdzie jesteśmy? – spytałam, choć mówienie do zwierzęcia wodnego bez możliwości komunikacji telepatycznej, którą posiadał Percy, wydawało się zupełnie niedorzeczne.
Wydał z siebie śmieszny pisk.
– Ojej – mruknęłam. – Nie rozumiem po twojemu. Znasz może jakiś inny język?
Zamachał ogonem.
– Ej, tylko mnie nie zrzuć. Głowa tak mi pęka, że lada chwila mogę znów stracić przytomność. Widziałeś mojego przyjaciela, syna Posejdona?
Na dźwięk imienia Pana Mórz drgnął, po czym odpowiedział piskiem ewidentnie oznaczającym najszczerszy żal.
– Już cię lubię – odezwałam się. – Dziękuję, że uratowałeś mnie przed Skyllą. Nie bałeś się, mały?
Ponownie machnął ogonem.
– Nie oburzaj się tak. Kurczę, nie mam nawet ambrozji. Oby tam, gdzie mnie wieziesz był ktoś, kto mi pomoże.
Kolejny pisk będący najprawdopodobniej angielskim odpowiednikiem "oczywiście". Ześliznęłam się ze zwierzęcia i chwyciłam go oburącz za ogon.
– Tak lepiej, co nie? Na Lete, jaka ta woda jest zimna… Wiesz, martwię się o Percy'ego, tego syna Posejdona, o którym ci wspomniałam. Gdybyś cokolwiek o nim usłyszał, daj znak w postaci racy albo czegoś takiego. Och! Wy tego nie macie. Zresztą, ja przez pewne okoliczności jestem trochę zacofana w tych osiągnięciach cywilizacji. Szczerze? Beznadzieja, ale nie chcę zarażać cię moim pesymizmem.
Chciało mi się okropnie pić, lecz Percy ostrzegł mnie kiedyś, że woda z oceanu nie działa zbyt korzystnie na ludzi. Czułym gestem pogłaskałam delfina po grzbiecie. Czułam przemożną senność, ale nie zamierzałam się przypadkiem utopić, choć myśl o utracie przyjaciela sprawiła, że przemknęła mi przez głowę ewentualność samobójstwa. Jak ja spojrzę w oczy Annabeth, zakładając, że przeżyję dalszą podróż w pojedynkę i zdołam odnaleźć ją i mojego Franka? Przyszłość bynajmniej nie rysowała się różowo. Po jakiejś godzinie, gdy byłam już prawie pewna, że zemdleję z upływu krwi, dostrzegłam, że robi się płyciej. Po chwili mój przewodnik znieruchomiał i przeturlał się na bok, tak że zsunęłam się z niego bezwładnie jak marionetka. Ujrzałam przed sobą piaszczystą plażę otoczoną gęstymi zaroślami, chyba nie do przebycia. Pochyliłam się nad moim wybawicielem i zaszlochałam bezgłośnie. Pewnie nie czuł różnicy między słoną wodą a moimi łzami.
– Nigdy ci tego nie zapomnę… – szepnęłam. – Odwiedź mnie któregoś razu. Wywąchujesz aurę półbogów, co?
Trącił mnie pyskiem.
– No, zmykaj, bo jeszcze bardziej się rozkleję – dodałam. – A jeśli spotkasz Posejdona, powiedz mu, żeby dał mi jakąś wskazówkę, jak odszukać Percy'ego, Franka i Annabeth.
Otarł się o mnie, po czym odwrócił się przodem. Dzięki niech będą Plutonowi, trzymał w pysku mój miecz. W wyrazie wdzięczności przytuliłam policzek do jego głowy.
– Uważaj na siebie – dorzuciłam, a on odpłynął, powtarzając po delfińsku zapewne coś w stylu "pa-pa".
Podniosłam się ostrożnie, wspierając się na spathcie jak na lasce, po czym ruszyłam wzdłuż brzegu. Ta plaża na 200 procent była niegdyś odpowiedniczką afrykańskiej Sachary. Nie minął kwadrans, a rozbolały mnie nogi. Słabłam z minuty na minutę, ale mimo to skręciłam w głąb lądu, jako że gęstwina nieco się przerzedziła. Po czasie, który wydał mi się wiecznością, dotarłam do wysokiego budynku, nad którym wisiał jakiś szyld. Byłam jednak zbyt wyczerpana, by odcyfrować napis. Stąpając jak najciszej, przekroczyłam próg. Po przejściu około pięćdziesięciu metrów zmaterializowała się przede mną kobieta niesamowitej urody – czerwona lampka! Nauczona złymi doświadczeniami, zatrzymałam ją, wyciągając rękę z bronią na długość ramienia.
– Kim jesteś? – spytałam, patrząc na nią wzrokiem o przesłaniu: "Bez żadnych numerów!".
– Na Hekate, czarodziejką! – wykrzyknęła. – Bądź tak dobra i przestań grozić mi tym obrzydliwym mieczem.
Opuściłam go, ale nie schowałam.
– Co to za miejsce?
Wzniosła oczy ku górze.
– Co za pokolenie… Nie potrafisz czytać? "SPA".
– Bądź tak dobra i mnie nie obrażaj – odparowałam. – Przydałby mi się medyk. Jest tu któryś z synów Apollina czy ktoś taki?
– Nie, ale mamy ambrozję i nektar, Hazel Levesque.
Zasada numer 1.: kiedy ktoś obcy zwraca się do Ciebie pełnym imieniem i nazwiskiem, ztrzykrotnij czujność; zasada numer 2.: patrz powyżej. Uniosłam spathę na wysokość jej twarzy.
– Czy my się znamy? Nie sądzę.
– Pewnie. Na świecie huczy od plotek na twój temat. Przebudziłaś króla gigantów. Dziwię się, że twój ojciec bądź rada bogów do tej pory cię nie ukarali.
– A wiesz, że później dobrowolnie poświęciłam siebie i matkę? Jasne, że nie! Radzę ci nie wydawać pochopnych sądów.
– Studiowałaś retorykę? – zakpiła.
– Nie, ale uczyłam się szermierki. Dasz mi coś na wyleczenie tej rany czy mam usunąć cię z drogi i sama się tu rozgościć?
Zachwiałam się, wiedząc, że nie jestem dla niej żadnym przeciwnikiem, lecz zacisnęłam klingę w dłoni.
– Jak dziecię Aresa – burknęła, prowadząc mnie szerokim korytarzem.
Na ścianie po prawej wisiała śliczna tkanina przetykana złotymi nićmi, przedstawiająca klucz łabędzi. Z trudem oderwałam od niej wzrok.
– Daleko jeszcze? – zapytałam, nakazując sobie bezwzględny stoicyzm. – Nie mam już siły iść.
Tajemnicza kobieta klasnęła w dłonie. Pojawiły się koło nas trzy służące, które dość brutalnie porwały mnie na ręce i nim zdążyłam mrugnąć, wsadziły do lektyki.
– Jestem ranna – oznajmiłam po niewczasie. – Obawiam się, że ta lektyka nikomu już nie posłuży.
– Mamy takich ze sto – prychnęła dziewczyna podtrzymująca "przenośne łoże" z lewej strony.
– Co możemy dla ciebie zrobić? – zainteresowała się nagle Pani Sąd Najwyższy. Na pewno nie chciała źle wypaść w oczach służby. – Oczywiście oprócz zapewnienia ci odpoczynku.
– Potrzebuję jakiegoś okrętu – odparłam spokojnie. – Trochę prowiantu, odzieży… To wszystko. Nie zabawię tu dłużej niż to absolutnie konieczne. Nie przejmuj się.
Po upływie niespełna dwóch minut siedziałam już w wygodnym fotelu, podczas gdy jedna z młodych dziewcząt zajęła się moją głową. Oczyszczanie rany piekło tak bardzo, że łzy same płynęły mi z oczu. Zmusiłam się jednak do powstrzymywania się od wrzasku. Druga służąca poiła mnie nektarem, niezmiernie ciekawa moich przygód. Wciąż podejrzliwa, wyjawiłam tylko cząstkę prawdy: że jadę do przyjaciół. No dobra, ściśle rzecz ujmując, to było perfidne kłamstwo, ale cóż innego mogłam zrobić? Jeśli nie wiesz, kto jest twoim sprzymierzeńcem, a kto wrogiem, lepiej stosować środki zapobiegawcze. W końcu obie pomogły mi umościć się w nieprzyzwoicie bogato zdobionym łożu z baldachimem. Odpłynęłam, ledwo przyłożyłam głowę do poduszki.
Przez trzy dni prawie nie wstawałam, choć z całego serca pragnęłam się czym zająć, byle tylko nie myśleć o Percym (który najprawdopodobniej zginął)i o tym, że Frank i Annabeth mogą już nie żyć lub zmierzać prosto ku śmierci (te dwie perspektywy wcale aż tak bardzo się od siebie nie różniły). Owego trzeciego dnia, nie mówiąc nic nikomu, z samego rana wybrałam się na samotną przechadzkę. Plaża była nienaturalnie opustoszała – żadnych mew, muszelek czy chociażby bursztynów. Nagle potknęłam się o coś i upadłam twarzą w piasek. Stanęłam na nogi, dobywając miecza, który na widok osoby leżącej na ziemi wypadł mi z ręki.
– Percy! – zawołałam, klękając przy nim.
Oddychał, ale jego skóra przybrała zielonkawy odcień. Zebrałam wszystkie siły, których nie miałam jeszcze za wiele i zaczęłam wlec go po plaży. Skręciłam w tym samym miejscu, co po tym, gdy delfin zostawił mnie na płyciźnie. Uszłam jeszcze parę kroków. Ugięły się pode mną kolana. W głowie mi się kręciło. W końcu zaczęłam wzywać pomocy. Po kilku chwilach w polu widzenia pojawiła się czarodziejka i, jak mniemałam, zarazem właścicielka SPA. Obrzuciła mnie chłodnym spojrzeniem.
– Czy się pali?
Westchnęłam poirytowana.
– Nie. Jest tu kolejny poszkodowany.
Przyjrzała się Percy'emu z pewną dozą pogardy, po czym obie poniosłyśmy go dalej. Po upływie jakichś dwudziestu pięciu minut weszłyśmy do budynku i złożyłyśmy go na prostym tapczanie, jak zarządziła moja towarzyszka. Uznałam, że takie traktowanie mojego przyjaciela jest niesprawiedliwe, bo przecież mnie przyjęto jak księżniczkę, ale opuściłam na to zasłonę milczenia. Poprosiłam czarodziejkę, by go wyleczyła, ponieważ to, że był chory, nie ulegało wątpliwości.
– Żartujesz? Nie pomagam facetom! Poza tym ugryzł go jadowity wąż i nie wiadomo, ile czasu tam leżał. Ta trucizna zabija w niecałą godzinę. Jest już za późno.
– Możesz to zrobić – wycedziłam, znacznie bardziej wściekła niż to okazywałam, myśląc jednocześnie: "Musisz to zrobić".
– Nie takim tonem, córko Plutona.
Odpowiedziałam powoli, ważąc każde słowo:
– Mój przyjaciel umiera, a ty wyjeżdżasz mi tu z zasadami savoir-vivre'u?
– Tylko ci przypominam, że powinno się okazywać szacunek, szczególnie starszym i mądrzejszym od siebie.
Postawiłam wszystko na jedną kartę. Dopiero co odzyskałam Percy'ego, a teraz miał odejść na zawsze tylko dlatego, że ta kobieta odmawiała udzielenia mu pomocy z powodu chorej dumy?
– Jesteś czarodziejką czy sobie blefowałaś? Ja jestem nią naprawdę, ale początkującą. Jeśli jesteś… – nagle mnie olśniło. – Jesteś Kirke! Na pewno umiesz go uleczyć!
– Skoro nalegasz, zabiorę go…
– W grę nie wchodzi żadne zamienianie w świnkę morską.
Zamyśliła się.
– Mogłaś sobie zmyślić tę bajeczkę o twoich zdolnościach.
– Przysięgam na Styks, że udowodnię ci, że nie kłamię. Najpierw jednak ocal Percy'ego.
– Zniszczył moje Centrum Odnowy Biologicznej, a ja mam mu pomagać?
– Zrób to chociaż dla mnie.
Nie wiem, co zobaczyła w mojej twarzy, lecz zajęła się synem Pana Mórz, który po dziesięciu minutach otworzył oczy. Zostawiła nas samych.
– Hazel, to ty? To Pola Kary czy co?
– Nie… – odparłam, przytulając go, na skraju łez. – Jesteśmy u Kirke.
Sięgnął do kieszeni po Orkana, ale chwyciłam go za przegub i szepnęłam.
– Zawarłam z nią układ…
Po jego minie poznałam, że nie podoba mu się to wyrażenie, lecz nic nie powiedział. Pomogłam mu wstać.
– Kiedy chcesz wyruszyć?
Zmarszczył czoło.
– Niby czym? "Perła Neptuna"… Cóż, zatopił ją nagły sztorm. To nie był mój ojciec.
– To kto w takim razie? – pomyślałam, jednak nie powiedziałam tego na głos.
Wyszliśmy z pokoju. Ujrzawszy nas, Kirke rozpromieniła się.
– O, jak miło! Co z naszą umową, Hazel Levesque?
Świerzbiły mnie ręce, by zaznajomić ją bliżej ze spathą i zetrzeć jej z ust ten ironiczny uśmieszek, lecz pozostałam opanowana.
– Idziemy nad wodę – rzuciłam.
– Ach, tak. Ja dotrzymałam słowa: macie statek, jedzenie, wszystko, o co prosiłaś.
– Akt drugi wymaga zmiany miejsca – powiedziałam, biorąc przyjaciela za rękę.
Gdy w końcu znaleźliśmy się na plaży, odezwałam się:
– Wiesz, co myślę? Nie uda ci się zamienić Percy'ego w twojego ulubionego gryzonia.
Syn Posejdona szturchnął mnie dyskretnie w żebra. Posłałam mu spojrzenie: "Bądź cicho, bo cały plan pójdzie w łeb".
– Jest mi niewymownie przykro, ale Gaja zażądała, by was tu uwięzić. Tylko że… Hm, mam słabość do półbogów – jej głos ociekał fałszywym współczuciem. – Jeśli masz rację, córko Plutona, pozwolę wam odpłynąć bez żadnych przeszkód. Jeśli zaś nie…
Nie dokończyła, ale właśnie to sprawiło, iż poczułam, że jesteśmy zgubieni. Zdobyłam się na szeroki uśmiech, mimo że najchętniej zaczęłabym wyć.
– Umowa stoi – odrzekłam, skupiając całą swą wolę.
Jedna część mojego umysłu była Kirke – widziałam przyjaciela jako najprawdziwszą na świecie świnkę morską, natomiast druga skoncentrowała się na ucieczce.
– Biegiem! – szepnęłam półgębkiem.
Rzuciliśmy się pędem w kierunku okrętu.
– Naiwni herosi! – zadrwiła czarodziejka. – Zostaniecie tu do najbliższego święta Spes! Nadzieja umrze bezpowrotnie! Wygrałam!
– Uwolnij nas! – jęknęłam błagalnie.
– Och, Matka Ziemia da mi specjalną nagrodę! – rozpływała się kobieta, wciąż przekonana, że kucam obok Perco-świnki..
Mój przyjaciel odbił od brzegu.
– Cała naprzód! – zakomenderowałam, a nasz statek pomknął po falach jak motorówka z turbonapędem.
Annabeth
Za każdym razem gdy zasnęłam, miałam koszmary, jednak nie byle jakie. Z reguły byłam do nich przyzwyczajona, jednak te naprawdę napawały mnie przerażeniem Widziałam same najgorsze rzeczy. Śmierć, krew, wojnę niszczącą cały świat, zarówno nasz, jak i śmiertelników. Widziałam przyjaciół błagających o litość, Percy'ego, klęczącego nieopodal mnie, spętanego i bezbronnego, patrzącego na mnie błagalnie tymi swoimi zielonymi oczami niczym mała foczka, która przypadkowo zaplątała się w sieci i wie, że to ostatnie chwile jej życia. Budziłam się wstrząśnięta i przerażona faktem, że jeszcze nie wymyśliłam żadnego planu wydostania siebie i Franka z tej sytuacji. Nie raz płakałam z bezsilności, dając w ten sposób upust emocjom, wiedząc, że nikt ani tego nie zobaczy, ani tym bardziej się tym nie przejmie. Kriosa i Hyperiona nawet cieszyłyby takie łzy. Wściekałam się na wszystko i za wszystko. Na Gaję, Kriosa, Hyperiona i wszystkie potwory, które do tej pory spotkałam i które miałam dopiero spotkać. Wściekałam się za to, że porwali mnie i Franka, że nas w najgorszym momencie rozdzielili, że znowu odebrano mi Percy'ego, że on i Hazel mają stać się ofiarą na rzeź. Jednym słowem: na wszystko, co złe. Za którymś z kolei razem po przebudzeniu uświadomiłam sobie mgliście, że moja ręka dotyka czegoś miękkiego. Ostrożnie i z czujnością podniosłam się i pochyliłam nad owym przedniotem. Aż zabiło mi szybciej serce. Koło mnie leżała moja niewidka. Gdy wzięłam ją do ręki, dostrzegłam, że przykrywała ona jeszcze jeden przedmiot. Mój sztylet. Usłyszałam jakby w myślach znajomy głos, w którym dźwięczał lekki wyrzut: "Na drugi raz bądź bardziej rozsądna, Annabeth. Nie będę za każdym razem odszukiwać tego, co zgubiłaś w ferworze walki ani ostrzegać twoich przyjaciół. Zwłaszcza tego syna Posejdona". Obróciłam czapkę w palcach. Miałam ochotę zripostować Atenie, mówiąc, że ona najchętniej pozwoliłaby Percy'emu zginąć, ale nie chciałam się z nią kłócić, zwłaszcza po tym, gdy tak niespodziewanie wybawiła nas z kłopotów.
– Dziękuję, mamo – odparłam w ciemność.
Teraz już przynajmniej wiedziałam, co mam robić. Muszę się stąd wydostać i odnaleźć Franka. Teraz miałam przynajmiej szansę. Miałam broń i niewidkę. Tylko pozostawało pytanie: jak się stąd wydostać? Sama nie odsunę tego głazu. Trzeba jakoś wpłynąć na jednego z tych durni, żeby to zrobił. Chyba że… Wpadł mi pewien pomysł. Strategicznie pewnie beznadziejny, ale lepszy taki niż żaden. Dawno już nie byłam tak zdesperowana. Cała nadzieja w tym, żeby dali się na to nabrać. Szybko nałożyłam niewidkę, słysząc zbliżające się znajome, potężne kroki, kierujące się w stronę mojego więzienia.
– Hej – krzyknęłam tak głośno, żeby któryś z tytanów, którykolwiek to był, mnie usłyszał. – Pasztecie!
Wiem, niezbyt wyszukana obelga, ale zależało mi tylko na tym, by zwrócić jego uwagę. I udało się. Zatrzymał się tuż przed głazem zasłaniającym wyjście.
– Ty żyjesz? – był to Krios, a w jego głosie brzmiało głupawe zdziwienie.
– Tak, ty stary baleronie – odcięłam się zręcznie. – Żyję, ty wielka kupo mielonego mięsa. Nie ma mnie tutaj!
– Nie ma cię? – Krios wydawał się podenerwowany. – Przecież cię słyszę, herosko. W co ty ze mną grasz?
– W nic – odkrzyknęłam. – Jesteś za głupi, żeby wciągać cię w jakąkolwiek grę!
– Jak śmiesz tak do mnie mówić? – teraz już był naprawdę rozzłoszczony, a mi przypomniała się taka sama próba słownej walki z Polifemem. Tylko że on był prawie ślepy, a Krios widzi w całej okazałości.
– Zabrakło ci odwagi, co? – krzyknął znowu Krios. – Boisz się?
– Tylko głupi boją się takiego przerośniętego kebaba, jakim jesteś ty – odparowałam, wiedząc, że kłamię w żywe oczy. Kriosa i Hyperiona bał się każdy, nie tylko głupi, ale teraz zależało mi na tym, żeby choćby kłamać, po to tylko, żeby go sprowokować.
– Wejdę tam zaraz – zagroził. – Wejdę i cię zabiję. Twoja śmierć nie przyniesie żadnej ujmy Gai, Jackson i Levesque i tak tu przybędą.
– To wchodź, proszę bardzo – zadrwiłam. – Wchodź sobie i znajdź mnie, jeśli uważasz, że jesteś na tyle mądry, by dotarł do ciebie ten prosty fakt. Mnie… Tu… Nie… ma! – każde ostatnie słowo wymawiałam coraz głośniej i dobitniej, jednocześnie starając się mniej więcej ocenić, ile będę miała czasu od momentu, gdy Krios odsunie głaz do momentu, w którym zorientuje się o moim zamiarze.
– A wejdę! – Krios był naprawdę pewny swego. – Wejdę! Pomódl się za ten czas do swojej mamusi!
– Tak już, oczywiście – odparowałam. – Już to robię, ty mały, niewydarzony kalafiorze! – oczywiście o Kriosie można było wszystko powiedzieć, ale nie to, że jest mały. To musiało go ugodzić niczym cios w twarz, gdyż zaczął odsuwać głaz o wiele szybciej, niż z początku musiał mieć w zamiarze.
Gdy w końcu mu się to udało, wsadził do środka głowę. Zamarłam, wstrzymując oddech, ze sztyletem w pogotowiu.
– Chase! – wrzasnął i postąpił krok naprzód, wyciągając ręce zupełnie w innym kierunku niż ten, w którym się znajdowałam. – Nie chowaj się przede mną, Chase! I tak się nie ukryjesz! Nie uda ci się!
Wszedł do środka. Uznałam, że mam około dziesięć sekund na to, by wymknąć sie niezauważona. Gdy Krios wydał wyjątkowo głośny ryk frustracji i gniewu, przypadłam płasko do ziemi, po czym prześliznęłam się między jego potężnymii nogami. Nawet tego nie poczuł, za bardzo był zajęty wyładowywaniem swojej złości i machaniem na oślep rękami. Okazało się, że zdążyłam w ostatniej chwili się odczołgać we w miarę bezpieczne miejsce. Gdy tylko to zrobiłam, dostrzegłam, jak Krios wypada za mną i rusza w pogoń, biegnąc w przeciwnym kierunku. Uznałam jednak, że prędzej czy później i tak tu przybiegnie. Odczekałam, aż jego kroki ucichną. Odetchnęłam głęboko i wyprostowałam się. Wiedziałam, że nie mam zbyt wiele czasu. Krios pewnie zaalarmuje Hyperiona i oboje ruszą w pogoń. Muszę odnaleźć Franka, zanim oni odnajdą mnie, inaczej cały mój plan spali na panewce. Zaczęłam biec przed siebie najciszej jak mogłam, powtarzając w myślach: "Frank, gdzie jesteś? Proszę, odnajdź się". Byłam świadoma, że z każdą minutą, a nawet sekundą szanse na jego odnalezienie stają się coraz mniejsze. Nagle dostrzegłam nieopodal coś, co wyglądało na pierwszy rzut oka jak posąg. Gdy się zbliżyłam, dostrzegłam to wyraźniej. Bogom niech będą dzięki, to był Frank. Jego więzienie nie było co prawda zasłonięte głazem, ale był spętany i przywiązany do olbrzymiego kamienia. Siedział z nisko opuszczoną głową i, co się ku mojemu przerażeniu okazało, płakał. Biedny Frank, myślał pewnie, że wszystko stracone, mógł sobie popłakać, prawda? Przecież nikt go teraz nie widzi. Ostrożnie zbliżyłam się jeszcze bardziej.
– Hej, Frank – Odezwałam się cichym szeptem. – Psst, to ja. Mój głos tak go zaskoczył, że odwrócił głowę na tyle, na ile mógł, usiłując mnie dostrzec.
– Annabeth? To ty? Gdzie ty jesteś? Przestańcie się ze mną w końcu bawić, głupi cyklopi!
Zdjęłam niewidkę.
– Spokojnie, Frank. Nie krzycz. Poczekaj, nie ruszaj się teraz, muszę cię uwolnić.
Zamarł posłusznie, a ja przecięłam sztyletem krępujące go więzy. Wstał, rozcierając sobie ręce, wciąż przypatrując mi się z taką miną, jakby nie wierzył, że to naprawdę ja.
– Myślałem, że już zginęłaś, że już wszystko stracone. Jak to zrobiłaś? I skąd masz z powrotem to?
Wskazał na niewidkę i sztylet. – Przyleciały do ciebie tak jak mój łuk?
– Atena – odparłam cicho. – Frank, musimy się stąd ewakuować. Uciekłam Kriosowi. Już się zorientował, pobiegł pewnie po Hyperiona i teraz…
Urwałam, gdyż Frank zarzucił mi ręce na szyję. W normalnych okolicznościach poczułabymm się zażenowana, ale teraz rozumiałam go doskonale.
– Jesteś niesamowita – odezwał się cicho, a ja wtedy zrobiłam coś, co zaskoczyło mnie jeszcze bardziej niż jego gest. Pocałowałam go w policzek.
– Nie mów tak – odezwałam się, gdy mnie już puścił. – Gdyby nie pomoc mamy… Nie wiedziałabym, co robić. Słyszałeś rozmowę Kriosa i Hyperiona o święcie Spes?
– Nie.
Krótko mu ją streściłam. Pobladł na twarzy.
– Hazel? – wykrztusił po chwili. – Że moja Hazel? Co oni od niej…
Poklepałam go energicznie po ramieniu.
– Chodź, Frank – odezwałam się. – Zwijajmy sie, zanim ci dwaj tytani nas tu znajdą.
Zgodził się bez słowa, chociaż wiedziałam, że to, co usłyszał, przeraziło go i rozeźliło, ale odniosłam wrażenie, że te emocje dały mu jeszcze większą motywację do działania. Ja też teraz zrobiłabym wszystko, żeby tylko Percy i Hazel nie wpadli w ręce Gai.