Kategorie
Moja twórczość, nie tylko radosna Odnajdź drogowskaz

Rozdział XXI

XXI

Zapłaciwszy kierowcy, wysiadłam z taksówki. Powiew zimowego powietrza skutecznie mnie orzeźwił. Kroczyłam pewnie, choć przewidywałam, że za postawienie jej przed faktem dokonanym Jane osobiście mnie udusi. Cieszyłam się jednak, że Harry (mój szef) udzielił mi urlopu. W ogóle okazał się bardzo ludzki. Po chwili znalazłam się w nieprzebranym tłumie. Nie lubiłam takich zbiorowisk, przyprawiały mnie o klaustrofobię. Westchnęłam, sprawdziłam, czy zabrałam bilet, po czym weszłam do olbrzymiej hali.

***

Za oknami samolotu przesuwały się ołowiane chmury. Odpięłam pasy i włączyłam telefon. Zobaczyłam SMS'a od Rogera: "Wiem, co zrobiłaś". Uderzyła we mnie fala złości. Widocznie przyjaciółka odgadła, co się święci i była na tyle wspaniałomyślna, by go o tym powiadomić. "Spróbuj mnie powstrzymać" – odpisałam, czując jak drżą mi ręce.
Co oni wszyscy sobie wyobrażali? Że będą za mnie decydować i kontrolować każdy mój krok? Cudownie! Wywołałam wilka z lasu – zadzwoniła Jane.
– Gratulacje za zdobycie złotego, srebrnego i brązowego medalu na olimpiadzie kretynów.
– Też cię kocham – oświadczyłam chłodno. – Możecie wreszcie przestać być moimi ochroniarzami? Wiem, że tam jest niebezpiecznie.
– Śmiem w to mocno wątpić. Co, jeśli nie wrócisz?
– Będę sama sobie winna – stwierdziłam stanowczo. – Nie wtrącajcie się więcej. Dzięki, miłego dnia.
– Jak sobie życzysz – odparła urażonym tonem i przerwała połączenie.
– I dobrze – pomyślałam.
Byłam na etapie: "Wszystko na nie". Wyjęłam laptopa, otworzyłam nowy dokument, wyłączyłam monitor i zaczęłam bezwzrokowo prowadzić drugą edycję pamiętnika. Kiedy doszłam do motywu zamachu, pozwoliłam sobie na uronienie kilku łez. Bałam się tego, w jakim stanie zastanę mamę. Co, że leciałam do niej do Paryża? Mogła właśnie w tej chwili umierać.

***

Wsunęłam się bezszelestnie do szpitalnej sali. Sądziłam, że się tu nie dostanę. Dwa razy pomyliłam placówki, przy czym ostatecznie zszargałam sobie nerwy, które od rana były w strzępach. Spojrzałam na matkę, całą w bandażach, podłączoną mnóstwem kabli do kroplówek i respiratora. Jako że wyczerpałam limit płaczu, stałam jak posąg, dopóki nie zostałam wyproszona przez pielęgniarkę z racji końca czasu odwiedzin. Wyszłam na zewnątrz, nie wiedząc, co dalej począć. Logicznie rzecz biorąc, powinnam zameldować się w jakimś hotelu, lecz samotne przebywanie w czterech ścianach mogłoby mnie zwyczajnie zniszczyć. W stolicy widać było wyraźne oznaki niepokoju: ludzie przemieszczali się w większych grupach (po 5, 6 osób), główne ulice i sklepy świeciły pustkami, ruch samochodowy niemal zaniknął. Zatrzymałam się, popatrując na jedną z witryn wystawowych. Nic nie przykuło mojej uwagi.
– Cześć, jak się trzymasz?
Wzdrygnęłam się i obejrzałam.
– Hej, Roger – odezwałam się, głos mi się załamał. – Co ty tu robisz?
– Przyleciałem z tobą jednym samolotem. Siedziałem pięć rzędów dalej.
– Ojej – wyrwało mi się. – A…
– W Chicago byłem od południa. Szczerze mówiąc, na lotnisku o mało nie straciłem cię z oczu.
– I przyjechałeś tu, żeby…
– Przeprosić cię w imieniu Jane, trochę cię wesprzeć i przekonać się, czy nie zgubiłaś po drodze rozumu.
Pokonałam dzielącą nas odległość i przytuliłam go.
– Idziemy na kawę? – spytał, jakby nic się nie stało; jakby te miesiące, podczas których się nie odzywałam zostały wymazane.
– Chętnie. Nie zmrużyłam dziś oka. Miło, że jesteś.
– Mam ci wiele do wyjaśnienia – zapowiedział, skręcając w boczną uliczkę. – Wyczaiłem fajne miejsce.
– Dziękuję – głos znów mi drżał. – To… Super.
Zgrabne wybrnięcie z sytuacji, prawda? Miałam ochotę wychwalać go pod niebiosa za to, że się zjawił!
Gdy zaklepaliśmy stolik, przeszedł do sedna:
– Leila jest moją kuzynką. To czy jej pomóc, czy nie stanowiło dla mnie poważny dylemat. Milczała od roku, a tu masz ci los: któregoś dnia zatelefonowała, że jestem jej ostatnią deską ratunku. Początkowo chciałem odmówić i powiedzieć jej parę czułych słów, ale coś mnie tknęło. Zgodziłem się, żeby przyjechała. Najpierw nie zamierzała wyjawić, co jest na rzeczy, ale w końcu ją zmusiłem. Postawiłem ultimatum: albo zagra w otwarte karty, albo niech wraca do Memphis. Wtedy coś w niej pękło. Dowiedziałem się i o poronionych dzieciach, i o wypadku ojca, którego przysypało na budowie, i o tym, że dyscyplinarnie zwolniono ją z pracy… Nie udźwignęła tych problemów, a że zaczęła się w sobie zamykać, pseudo przyjaciele się od niej odwrócili. Koniec bajki.
– Naprawdę należą mi się wszystkie trzy medale w zawodach kretynów – stwierdziłam.
– Że co proszę?
– Tekst Jane – wytłumaczyłam. – To z nią gadałam w trakcie lotu. Tak mnie powitała: "Gratulacje za zdobycie złotego, srebrnego i brązowego medalu na olimpiadzie kretynów".
Wybuchnął śmiechem.
– Biedna Newton. Musiała być nieźle zdesperowana. Normalnie nie posunęłaby się tak daleko.
– Ile trwa wasz spisek?
– Z przerwami od imprezy u Lisy. To wtedy wwymieniliśmy się numerami.
Odwróciłam wzrok. Przetrawienie nadmiaru informacji zajęło mi dobre pięć minut.
– Czyli Leila nie jest twoją dziewczyną – wykrztusiłam wreszcie.
– Wiedziałem, że jesteś bystra.
– Ej! Po raz kolejny komitywa z Jane?
– Nie. Misja niemożliwa na własną rękę. Namówię cię do powrotu?
– Jak mamie… O ile się jej poprawi.
– Czy to odpowiedź twierdząca?
– Tak.
– Ostatnie pytanie, poza konkursem- na jego twarzy zagościł szeroki uśmiech. – Skoro wszystko już wiesz, to możemy być w końcu razem?
– Tak – odparłam, zarzucając mu ręce na szyję i płacząc ze wzruszenia.
Te łzy oczyszczały, przynosiły ulgę.
– Dziękuję – powiedzieliśmy jednocześnie.
– Jaka piękna scena – skomentował kelner, który właśnie się zmaterializował.
– Ma pan rację – uznał Roger, odbierając od niego to, co zamówiliśmy.
Gdy mężczyzna odszedł, zwrócił się do mnie:
– Teraz ty opowiadaj.
– O czym?
– O sobie. Co ja właściwie o tobie wiem? Przez cały rok udawałaś kogoś, kim nie jesteś. Dopiero nasza rozmowa w lesie pokazała mi, że to tylko… Kamuflaż.
– Nie jestem ani trochę podobna do kameleona – zaśmiałam się cicho. – Naprawdę chcesz wiedzieć?
– Owszem.
Zaczęłam zatem od dzieciństwa, podkreślając, ile znaczyła dla mnie babcia. Gdy dotarłam do jej śmierci, z mojej piersi ponownie wydobył się szloch. Chłopak bez słowa objął mnie ramieniem.
– Co było potem? – zachęcił łagodnie, czułym gestem odgarniając mi włosy z twarzy.
– Nic… – szepnęłam. – To znaczy… Wypadek. Po wyjściu ze szpitala przeprowadziłam się do cioci. Miałam już tylko ją i chociaż dodawało mi to otuchy, granie zwyczajnej dziewczyny odbierało mi pół zdrowia. Ale co mi pozostało? Przynajmniej się nie załamałam… No, w każdym razie nie do końca. Później wyjechałam do hotelu, żeby się od tego wszystkiego odseparować. Tam dowiedziałam się o wypadku ojca. Kto by pomyślał… Mam coś wspólnego z Leilą, którą tak pochopnie oceniłam. Czy jej ojciec też…
– On żyje – odrzekł Roger.
– Rozumiem. Mój miał pecha. To przelało czarę – zawahałam się. – Kiedy się po mnie zjawiliście, chciałam popełnić samobójstwo. Weszłam na dach schodami przeciwpożarowymi. Hayley mnie odciągnęła i przemówiła do rozsądku. Będę jej za to wdzięczna do końca życia. Gdybym wtedy skoczyła, nie pogodzilibyśmy się dzisiaj, nie poznałabym Jeremy'ego, nie odświeżyłabym relacji z Jane.
– Ten Jeremy…
– Nie podrywał mnie – uspokoiłam go. – Po prostu nadajemy na podobnych falach. Coś jak swojego czasu ja i ty.
Pokiwał głową, ja zaś ciągnęłam:
– Jeśli chodzi o dystans, który stworzyłam między nami w drugim semestrze… To było tylko po to, żeby nie rozwalić waszego związku – położyłam nacisk na ostatni wyraz, po czym znów zrobiłam dłuższą pauzę. – Muszę ci się do czegoś przyznać.
– Napadłaś Stinga?
– Nie, aczkolwiek często snułam takie plany. Przepraszam cię za to zamieszanie z pamiętnikiem. To musiała być jego sprawka. Powinnam była się domyślić, ale nie w tym rzecz. Któregoś dnia, kiedy zostawiłeś komórkę na biurku, przypadkowo przeczytałam SMS'a od twojej kuzynki, że cię kocha. Zrozumiałam, że przegrałam. Zamknęłam się w łazience, żeby się wypłakać. Zaraz potem zadzwoniła Jane z Jeremym w sprawie propozycji pracy w galerii. Spadli mi z nieba. Zgodziłam się niemal od razu. Resztę znasz. Roger… Jeśli i mama umrze… Zaniedbywała mnie, być może powinno mi być obojętne, co się z nią dzieje, ale nie potrafię tak. Nie zniosłabym tego po raz trzeci.
– Nie szkodzi. Starałem się tłumaczyć to sobie tym, że dużo przeszłaś.
Zarumieniłam się. Cały czas próbował mnie usprawiedliwiać, mimo tego jak się w stosunku do niego zachowywałam. Tym razem z walki ze łzami wyszłam zwycięsko. Długo patrzył na mnie w milczeniu, następnie wstał, wziął mnie w ramiona i pocałował… Znieruchomiałam zaskoczona, lecz po chwili odwzajemniłam się tym samym. Z pozoru był to zwykły pocałunek, ale dał mi poczucie bezpieczeństwa i przynależności. Wreszcie pojęłam, że nie jestem samotną wyspą zagubioną pośród sztormów złych wydarzeń, zapomnianą przez świat, bezlitośnie targaną przez bezwzględne, przeciwne wiatry losu.

Kategorie
Moja twórczość, nie tylko radosna Odnajdź drogowskaz

Rozdział XX

Witajcie.
Ciekawa jestem, czy zgadniecie, co mnie zainspirowało, mówię tu o samym początku. Mam szczerą nadzieję, że nikt nie oskarży mnie
o żerowanie na czyimś nieszczęściu, ponieważ bynajmniej nie to miałam na celu. Chciałam życzyć miłej
lektury, ale ten rozdział jest wyjątkowo smutny, więc chwilowo odejdę od tego rytułału. Zapraszam
do czytania.

XX

Nie byłam w stanie oderwać wzroku od telewizora. To nie miało prawa się zdarzyć… Nie miało! A jednak. Seria zamachów terrorystycznych przeprowadzonych w samym sercu Francji. Setki rannych, mnóstwo zabitych, w tym dużo młodzieży… Takiej jak ja czy Jane. Wlepiałam spojrzenie w ekran, nie pojmując, czemu aż tak mną to wstrząsnęło. Zanim w pełni zrozumiałam, z oczu trysnęła mi fontanna. Po paru chwilach do salonu wsunęła się przyjaciółka.
– Hazel! – wykrzyknęła przerażona. – Co…
– Mama… – szepnęłam ledwo dosłyszalnie, wskazując odbiornik. – Ona tam jest… Jane, nie… Powiedz mi, że… – podbiegłam do niej i przytuliłam się.
– Hej, ciii… Masz numer do Stelli, możliwość skontaktowania się z Jonesem. Nie panikuj, kochana.
– Nie da się – odsunęłam się od niej. – Nie da, rozumiesz? Czy ty cokolwiek rozumiesz?!
Jej twarz stężała.
– Tak. Moja mama jest na dobrej drodze do odzyskania zdrowia, ale wiem, co to znaczy się bać. Nie prawię ci żadnych morałów, więc nie odnoś się do mnie w ten sposób.
– Przepraszam – rzekłam cicho. – Ale ja… Nie jestem pewna, czy chcę znać prawdę.
W tym momencie odezwał się jej telefon.
– To ty? – w jej głosie znać było krańcowe niedowierzanie. – Pewnie, że wiem. U mnie. Od końca czerwca. Nie. Nie sądzę. To niezbyt właściwy moment. Jak będzie chciała, to sama ci kiedyś powie. No OK – zwróciła się wprost do mnie. – To Roger. Powtarza, że musicie porozmawiać.
– O czym?
Przekazała pytanie.
– O was – powtórzyła jego słowa z dziwną emfazą.
Znieruchomiałam.
– Zadzwonię z nowego numeru. Później albo jutro, bo teraz… Nie dałabym rady – odparłam.
Gdy się rozłączyła, nadal stałam jak ogłuszona.
– Wspominał o jakimś SMS'ie – oznajmiła.
– Aaa. Napisałam do niego w sierpniu i dzień później zmieniłam numer, myśląc, że tak będzie lepiej.
– Chyba dla ciebie – prychnęła. – Dziewczyno, wiesz, jak on się zamartwia? Postawił policję do pionu, pół szkoły, może i resztę Vancouver! Masz to gdzieś, tak?!
– Skąd… – wyjąkałam.
– A stąd – kontynuowała poprzednią myśl. – Jaka ty czasem… Niemyśląca jesteś. Boże… – zamilkła.
W desperacji chwyciłam komórkę, po czym wykręciłam numer chłopaka, który nadal znałam na pamięć.
– Haze? – spytał cicho (może faceci też mają intuicję), mówił jak ktoś zupełnie załamany.
– Tak, to ja – nie chciałam wywoływać jego litości, więc z potrójnym uporem walczyłam ze łzami. – O co chodzi?
– To ja powinienem spytać. Jaki masz dowód na to, że Leila jest moją dziewczyną, co?
– Wszyscy to mówili – spąsowiałam na wspomnienie przeczytanej przypadkiem wiadomości.
– To jakiś obłęd – westchnął z irytacją. – Świat widocznie staje na głowie. Otóż dowiedz się, że to bzdura – wmurowało mnie w podłogę. – Szczegóły poznasz jak się spotkamy.
– Szantaż – sprzeciwiłam się.
– Inaczej nie wrócisz. Mam rację?
– Masz. I tak nie zamierzam. Roger, rób co chcesz. To twoje życie. Napisałam ci tego SmS'a, bo… Miałam taką potrzebę, ale to cię nie zobowiązuje. Niczego poza przyjaźnią mi nie obiecywałeś. To ja cię odrzuciłam. Teraz czas wypić piwo z whisky, którego sobie naważyłam.
– Rany, Haze, to nie jest sprawa na odległość – odnotowałam, że ponownie użył zdrobnienia mojego imienia, co wcześniej mu się nie zdarzało.
– Nie chcę się łudzić – głos mi się załamał, po policzkach popłynęły gorące, słone krople.
– Jeśli ci powiem, nie uwierzysz. Proszę, nie płacz – nie odpowiadałam. – Panno Wind, co się stało? – było mi tak potwornie wstyd. – Na litość Boską… Weź głęboki wdech albo… Powiedz cokolwiek, chociażby: "Brown, co z ciebie za nieuleczalny debil".
Zaśmiałam się histerycznie.
– Widziałeś ostatnie wydanie wiadomości?
– Pewnie. Czy… Zginął ktoś, kogo znasz?
– Nie wiem. Podejrzewam, że moja matka. Muszę się zorientować w sytuacji… – zaczęłam oddychać miarowo. – Dzięki, Brown. Jesteś pozytywnym debilem.
– Obyś się myliła w kwestii mamy… – szepnął. – Dasz radę, masz Jane.
– Postaram się – rzekłam na koniec, po czym poprosiłam panią Stellę o namiary do Jonesa.
– On zna tylko pani ojca – odparła rzeczowym tonem. – Za chwilę wszystkiego się dowiem i dam znać.
Czekałam w nieznośnym napięciu, wciąż śledząc najnowsze doniesienia. W międzyczasie od kumpla wrócił Jeremy, który nie potrafił przyjąć, że nie chcę rozkładać na czynniki pierwsze przyczyn swojego załamania. Gdy komórka w końcu zawibrowała, omal nie spadłam z fotela.
– Jest ranna – oświadczyła cicho była asystentka mojego ojca. – Stan krytyczny. Podyktuję pani adres mailowy jej sekretarki, ona nie ucierpiała.
Niczym automat zapisałam na kawałku papieru podany adres.
– Dziękuję. Być może nie powinnam, ale… Możemy się kiedyś spotkać prywatnie?
– Jasne. Kiedy?
– Nie myślałam jeszcze o terminie. Tymczasowo jestem w Chicago, gdzie pracuję. Wyślę pani SMS'a, dobrze?
– Umowa stoi – odparła, kończąc rozmowę.
Od razu zabrałam się za wysmarzanie siedmiomilowego maila do niejakiej Rose Green. Odpowiedź przyszła po upływie dziesięciu minut. Bez trudu wywnioskowałam, że osoba, z którą mam do czynienia jest znacznie chłodniejsza w obyciu niż pani Stella. Nie zwlekając, skorzystałam z numeru, który zamieściła w post scriptum.
– Green – odezwała się znudzona.
– Wind – nie umiałam pohamować sarkazmu.
– Miło mi – myślała zapewne: "Czego znowu?".
– Co z moją matką?
– Jest w śpiączce. Tyle wiem. Podziękowała mi za współpracę dwa dni temu, dając mi jasno do zrozumienia, że nie życzy sobie natrętów.
– Mówi pani o mnie? – głos zadrżał mi z gniewu.
– Mówię o każdym. Porzuciła panią, a pani się nią interesuje?
– Tak – odparłam krótko, choć sama nie rozumiałam tego fenomenalnego zjawiska.

***

Przechadzałam się po jednej z trzech wielkich sal tworzących galerię. Jedyne, co przedstawiała ta, w której się obecnie znajdowałam był obraz kiczu. Sama nie jestem pewna, czego się spodziewałam, przyjmując tę pracę, lecz nie tego, co miałam: oprowadzanie zwiedzających i doglądanie ogólnego porządku (co robiłam teraz). Nie chodziło mi bynajmniej o wyższe stanowisko czy pensję, ale o fakt, że pełnione obowiązki sprawiały, że czułam się jak ta "od wszystkiego i niczego". Przyzwyczaiłam się jednak i przestałam snuć serie myślowych narzekań już po tygodniu. Przeszłam do drugiego pomieszczenia, gdzie moją uwagę (po raz pierwszy, odkąd tu pracowałam) przykuł olejny obraz "Krzyk" Edvarda Muncha. Dawno nie widziałam wierniejszej kopii. Dzieło miało wyraziste kolory, lecz nie to mnie poruszyło. W wyrazie twarzy człowieka stojącego na tle wyludnionego mostu, który zdawał się nie mieć ani początku, ani końca, dostrzegłam taką bezradność i zagubienie, że gardło ścisnęło mi się z żalu. Dwa cienie nieznanych postaci w głębi tylko spotęgowały pierwsze wrażenie. W końcu doświadczyłam, co oznacza to, że sztuka przemawia do odbiorcy. I pomyśleć, że tak nienawidziłam, gdy nauczyciele próbowali mnie przekonać (wjeżdżaniem na ambicję), że powinnam doceniać jej wartość. Po policzku spłynęła mi pojedyncza łza. Wiedziałam, że muszę coś zrobić, zbyt długo tkwiłam w tym mieście.

Kategorie
Moja twórczość, nie tylko radosna Odnajdź drogowskaz

Rozdział XIX

XIX

Drugie półrocze minęło jak z bicza strzelił. Nie wiem, czy przed egzaminami końcowymi najadłam się więcej czekolady z orzechami, czy stresu. Moja klasa popadała w skrajności (raz wszyscy się na sobie wyżywali, to znów ślubowali dozgonne przyjaźnie). I ja nie byłam święta, chociaż nie brałam udziału w owych wylewnych deklaracjach. Czułam jednak, że coś bezpowrotnie się kończy i że dopiero teraz życie zweryfikuje, które relacje przetrwają.
Dzień końca roku był… Okropny. Nie powiedziałam Rogerowi, że wyjeżdżam, uznając, że to bez znaczenia. I tak od pewnego czasu go unikałam. Nie chciałam dłużej cierpieć, lecz przyznaję, że postępowałam egoistycznie. Przepłakałam cały wieczór. A teraz… Trwał lipiec. Jeden z najpiękniejszych miesięcy – być może… Kiedy ostatnio wymiękłam? Zastanawiałam się, czy moje serce nie zmieniło się w kamień (o czym tyle się naczytałam w poezji).

***

– I jak, Hazel? – spytał Jeremy siedzący przede mną na motorze.
– OK – odparłam lakonicznie.
Zwolnił.
– Nie przepadasz za sportami ekstremalnymi?
– Nie bardzo – przyznałam. – Nie ma ochrony w postaci blachy, jak w samochodzie, ale to nie to. Po prostu się zamyśliłam.
– Coraz częściej ci się to zdarza.
– Możliwe.
Zatrzymał pojazd i zlustrował mnie badawczym spojrzeniem.
– Problemy sercowe, tak?
– Czy ja wiem… Trudno to sklasyfikować. Pewna sytuacja… Jest bez wyjścia.
– W moim słowniku nie ma tego pojęcia – uśmiechnął się łobuzersko.
– Optymizm nie zawsze wystarcza – odezwałam się wreszcie. – Jedźmy.
– Odrzucił cię? – spytał.
– Ostatecznie tak. Ma inną. W zasadzie nigdy nie byliśmy razem. Za późno zrozumiałam, że go kocham, dopiero po powrocie z pewnej mojej… Samotnej wycieczki.
Jezu! Byłam idiotką, opowiadając to wszystko komuś, kogo ledwo znałam.
– I nie walczysz o niego? – zdziwił się Jeremy.
– Może jednak jest szczęśliwy – westchnęłam. – Nie powinnam, ba, nie mam prawa mu tego odbierać – na moich rzęsach zawisły słone krople i chociaż nie spadły, byłam wściekła, że brat Jane je dostrzegł.
Zaraz jednak taktownie odwrócił wzrok i ruszył. Wiatr znów rozwiewał mi włosy; podskoki motoru informowały o każdej nierówności terenu. Po kwadransie stwierdziłam, że dłużej nie dam rady.
– Zatrzymaj się! – krzyknęłam, a gdy to uczynił, dodałam: – Jeśli możesz, odejdź na parę minut.
Spełnił polecenie, ja natomiast usiadłam na błotnistej ziemi, zakryłam oczy dłońmi i zaszlochałam… A byłam z siebie taka dumna – przez 2 tygodnie nie uroniłam ani jednej łzy. Jeszcze Jeremy będzie się obwiniać! Chciałam się uspokoić, lecz nie mogłam. Nagle usłyszałam kroki. Nie musiałam patrzeć, by wiedzieć, kto to.
– Miałeś mnie zostawić – burknęłam.
– Nie płacz – rzekł. – Przecież faceci to świnie.
– A baby wierzą, że są wyjątki – z moich oczu popłynęła świeża fala.
– Obiłbym mordę temu twojemu Romeo – parsknął Jeremy. – Oczywiście tylko cię lubię, ale w głowie mi się nie mieści, jak mógł cię tak potraktować.
Na moich ustach zatańczył cień uśmiechu.
– To święta prawda, że nikogo nie zmusi się do miłości.

***

Długo biłam się z myślami, lecz około 23:30 wysłałam Rogerowi SMS'a: "Cześć. Miałam nie pisać, ale sama wolę jasne sytuacje. Pewnie wrócę pod koniec sierpnia albo zostanę tu, gdzie jestem. Wyjechałam, bo Cię kocham, a nie chcę burzyć Waszego szczęścia ani się męczyć. Proszę, uszanuj to. Chcę po prostu, żebyś wiedział. Powodzenia we wszystkim. Twoja Hazel".
Uaktywniłam tryb offline i włączywszy cichutko muzykę, zasnęłam, myśląc o tym, że nieodwołalnie przewróciłam ostatnią kartkę rozdziału "Love story".

Kategorie
Moja twórczość, nie tylko radosna Odnajdź drogowskaz

Rozdział XVIII

XVIII

Stałam przed lustrem, a z moich oczu niepowstrzymanym strumieniem ciekły łzy. Tego dnia otrzymałam niezbity dowód – Leila i Roger byli parą. Wystarczyła sekunda, gdy chłopak wyszedł na korytarz, zostawiając na ławce telefon. Zanim zadziałała autoblokada, zobaczyłam SMS'a od dziewczyny: "Nie wiem, co bym bez Ciebie zrobiła. Kocham Cię. :*". Nie byłam w stanie dłużej tłumić targających mną emocji. Tylko udawałam silną. Podświadomie żywiłam nadzieję (większą niż byłabym skłonna przyznać), że tamci są jedynie bliskimi przyjaciółmi. Wtem, jak na życzenie, zadzwoniła Jane.
– No?
Zawahała się.
– Płakałaś?
– Trochę. Lepiej mów, co u ciebie.
– Nudy nie z tej ziemi – westchnęła. – Mam dla ciebie opcję nie do odrzucenia.
– Co…? – starałam się wykrzesać z siebie minimalną dozę entuzjazmu.
– Chcesz pomagać w galerii sztuki?
– Ja? – jej pytanie mimo wszystko wprawiło mnie w osłupienie.
– Nie, Taylor Swift – zachichotała. – Tak czy nie?
– Najpierw powiedz, gdzie to w ogóle jest.
– U nas, w Chicago.
– Chyba nie mówisz o AIC?
– Wybacz, nie jestem cudotwórcą – wydawała się coraz bardziej podekscytowana. – Mniej znacząca, bliżej peryferii. Czekaj, dam ci Jeremy'ego.
– Ale… – wyrwało mi się, jednak po chwili usłyszałam męski głos:
– Witam.
– Yyy… – zagryzłam wargi. – Przepraszam. Jak rozumiem, miałabym być wolontariuszką?
– To kwestia do ustalenia z pracodawcą – odrzekł. – Jest znajomym mojego znajomego. Szuka kogoś od dłuższego czasu, ale nikt się nie pisze.
– Mogę odpowiedzieć, dajmy na to… Pojutrze?
– Jasne – odparł rozbawiony, po czym przekazał słuchawkę mojej przyjaciółce.
– I jak?
– Jeszcze się nie zdecydowałam – to oświadczenie wyraźnie ją ostudziło.
– Przecież taka okazja się nie powtórzy – prawie krzyknęła.
– Nie wywołuj na mnie presji – odparłam tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Dużo spraw się pogmatwało.
– Roger?
– Taak – mruknęłam.
– Nadal jest w tobie tak beznadziejnie zakochany?
– Nie! – warknęłam cicho, lecz po chwili dodałam łagodniej. – Pogadamy jak się spotkamy… Kiedyś.
– Może nawiedź mnie w pierwszym tygodniu wakacji?
– OK – potwierdziłam. – Muszę kończyć.
Ledwo schowałam komórkę, usiadłam obok umywalki, hamując kolejną falę szlochu. Kiedy w końcu mi się to udało, poszłam (jak co dzień o tej porze) na stołówkę. Zamówiłam małą pizzę, ale chociaż była wyborna, zjadłam tylko jeden kawałek. Resztę oddałam Hayley.
– Znów skłonności samobójcze? – szepnęła. – Głodówka?
– Daj spokój. Życie jest piękne. Nie jestem na wózku, mam w sam raz pieniędzy, nie mieszkam w kraju ogarniętym wojną, mam dach nad głową i – co ważniejsze – ciocię oraz dwie ciekawskie kumpele…
– Nie umiesz kłamać! – zgasiła mnie, lecz nie drążyła.

***

Las zwykle działał na mnie kojąco, jak lek z ciszą jako głównym składnikiem. Teraz też spełnił swoje zadanie. Wdychałam zapach ściółki, myśląc o tym, że nawet jeśli cały świat oszaleje, przyroda pozostanie w harmonii. Uwielbiałam tę polankę, stanowiła azyl w burzy codzienności. Odkryłam ją kilka lat temu, przez zupełny przypadek… O ile coś takiego istnieje. Nagle moją uwagę przyciągnął ruch w kępie krzewów po lewej. Trzasnęła gałąź; poderwałam się.
– Kto idzie?! – zawołałam.
Z cienia wychynęła postać Rogera.
– O Boże! – jęknęłam.
– Nigdy nie uwierzę, że mnie tak postrzegasz.
– Co tu robisz? Myślałam, że moja kryjówka jest tajemnicą.
– Czyżbyś mnie wyganiała?
– No dobra… Tak – wybąkałam.
– Być może umknął ci ten tyci szczegół, ale właśnie wbiłaś mi szpilę.
– Dlaczego mnie szpiegujesz? – wypaliłam.
– Sądziłem, że chcesz pogadać. W budzie ewidentnie miałaś dolinę.
– Otwórz poradnię psychologiczną "Pod dębem" – zasugerowałam.
Uśmiechnął się, jednak jego oczy pozostały poważne.
– Nie będę narzekać – podjęłam. – Zważywszy na różne minione zawirowania, jest wspaniale.
– Zawirowania?
Podniosłam patyk i zaczęłam obracać go w palcach, oczyszczając z kory.
– Na przykład to, że we wrześniu straciłam babcię – mój głos brzmiał bezbarwnie; czułam się jak wyprana z uczuć lalka. – Zresztą… Na niej się nie skończyło. Słuchaj… Wierzysz w życie pozagrobowe?
Wpatrywał się we mnie z szeroko otwartymi oczami. Żałowałam, że zawędrowałam na tak grząski grunt, tytułując się przy okazji Ofiarą Losu.
– Tak – powiedział wolno. – A ty?
– Nie wiem – przełamałam kijek na pół i odrzuciłam. – Nie zastanawiałam się nad tym głębiej… Ale łatwiej jest przyjąć to niż teorię, że po drugiej stronie jest po prostu otchłań czy co tam – otrząsnęłam się. – Coś mnie dziś nawiodło. Zapomnij o tym. Rozważania egzystencjalne, nic więcej. Dzięki, że ze mną posiedziałeś. Mam nadzieję, że nie myślisz o mnie jak o wariatce.
Po tych słowach odeszłam, nie wiedzieć czemu trochę spokojniejsza, mimo że to, czego dowiedziałam się koło południa wciąż tkwiło we mnie niczym drzazga. Dogonił mnie bez trudu.
– To mi śmierdzi depresją. W każdym razie początkiem.
– Ten etap też już minął – potrząsnęłam głową.
– Odkąd pojawiła się Leila, chyba cię zaniedbałem. Po tym co powiedziałaś myślę, że i ty mogłaś mnie potrzebować, jako przyjaciela.
– Ja sobie poradzę – rzekłam, lecz głos mnie zawiódł. Zamrugałam szybko powiekami, by przegonić napływające łzy. Chłopak wyciągnął ręce i ostrożnie mnie przytulił. Odwzajemniłam gest. Tak bardzo chciałam go pocałować…
– Nie… Leila – przemknęło mi przez myśl.
Uwolniłam się z jego objęć.
– Jeszcze raz dziękuję. Trzymaj się.
Oddaliłam się z poczuciem, że żegnam go na zawsze.

Kategorie
Moja twórczość, nie tylko radosna Odnajdź drogowskaz

Rozdział XVII

XVII

Przez pierwsze dwa dni ciocia prawie się do mnie nie odzywała, bez wątpienia uznając to za najgorszą karę. Skończyło się na tym, że zawołała mnie do salonu i taksując wzrokiem sędziego uważającego swoje zawodowe obowiązki za świętość, spytała, czy w pełni rozumiem, co nabroiłam. Kiedy odpowiedziałam, że tak i naświetliłam incydent z pamiętnikiem, stwierdziła: "Grunt, że jesteś cała i zdrowa". Cieszyłam się z tego symbolicznego pojednania, ponieważ zaczynałam się martwić, że moja eskapada zrujnowała nasze zaufanie.

***

Stałam przy regale, przebiegając wzrokiem tytuły książek i próbując nie słuchać Rogera nawijającego z Leilą przez komórkę, gdy ni stąd, ni zowąd zagadnęła mnie Daisy – dziewczyna z równoległej klasy o włosach w kolorze cynamonu:
– Co słychać?
Rzuciłam jej powłóczyste spojrzenie pod tytułem: "Od kiedy rozmawiamy?".
– Monotonia – odpowiedziałam.
– Jak twój chłopak?
Zbita z pantałyku zmrużyłam oczy.
– O kim mówisz?
– Nie wiem jak ma na imię – zarumieniła się. – Cała szkoła huczy od pogłosek. Nie żebym sama była plotkarą, tak tylko pytam.
– Trudno orzec czy wyjdzie mi to na plus, czy nie, ale póki co jestem samotną wyspą – odrzekłam. – Hm… Od kogo to wyszło?
– Od niej – szybkim gestem wskazała wychodzącą z klasy Hayley. – Gadała o tym jeszcze przed przyjęciem u Lisy.
Zacisnęłam palce na skraju półki. To dlatego Roger dał mi taką reprymendę, gdy biegłam odebrać Jane! Zaklęłam cicho, co na ogół nie leżało w moim stylu.
– Przepraszam, Hazel – wyciągnęła rękę.
– Nie szkodzi – odparłam pospiesznie. – Widać życie lubi udzielać mi lekcji cierpliwości. Ty jednak nie zawiniłaś.

***

– Hayley! – zaczęłam ostro, pojawiając się koło niej w stołówce. Omal nie wypuściła widelca, lecz złapała go w ostatniej chwili. – Muszę się z tobą rozmówić!
– Nie możesz po matmie?
– Nie! – warknęłam, tłumiąc narastającą frustrację. Nachyliła się ku siedzącej obok Lisie.
– Pilnuj mi miejsca.
– Jak Cerber – przyrzekła. – Nie zapomnij kupić mi smyczy.
Hayley posłała jej wymuszony uśmiech, po czym powędrowała moim śladem. Gdy weszłyśmy do pustej sali muzycznej, a dziewczyna zamknęła drzwi, opadłam na krzesło i przywołałam na twarz wyraz wystudiowanej obojętności.
– Co wiesz o moim chłopaku? Zaznaczam, że żadnego nie mam. To jakaś paranoja…
– Że ze sobą chodzicie – patrzyła mi prosto w oczy; na moment uniosła dłoń, jakby chciała położyć ją na sercu. – Od Sylwestra – dodała.
Kiedy milczałam jak zaklęta (nie chcąc po raz wtóry kogoś pochopnie osądzać), podjęła:
– Wyciągnęłaś mnie z lunchu tylko po to, żeby o to zapytać? Wyglądałaś jak upiór. Wszyscy wybałuszali gały.
– Czyli tego nie zmyśliłaś? – spytałam, robiąc co mogę, by zabrzmiało to jak stwierdzenie.
– Daphne z trzeciej C mi powiedziała, a jej Luke.
– Sting?
– Taa. Nie znam innego – nerwowym ruchem odrzuciła długie włosy do tyłu. – Podkreślał, że ty i on, w sensie Luke, znacie się od dziecka i że cieszy się twoim szczęściem. Hej! Pobladłaś jak klasyczny całun pogrzebowy! – objęła mnie ramieniem. – Czyżby to było kłamstwo?
Skinęłam głową.
– Drań! – rzuciła pogardliwie. – Rozumiem, że mu tego nie darujesz? – znów przytaknęłam. – Będzie rozprawa, ale bez adwokata!
Nie dotarłyśmy do Luke'a S., albowiem Roger uznał za wskazane nas zatrzymać.
– Witaj, Wind – odezwał się. – Czyżbyś dziś biegła pod huragan?
Dostrzegłszy moją bladość, spoważniał, podprowadził mnie do fotela i opadł na sąsiedni.
– No, siadaj. Oczekuję spowiedzi.
– Po prostu źle się poczuła – wtrąciła Hayley. Nawet na nią nie zerknął.
– Jadłaś cokolwiek rano? – spytał tonem lekarza przeprowadzającego wywiad.
– Tyle co zwykle – do policzków uderzyło mi gorąco niemające nic wspólnego z poprawą samopoczucia.
– Odwieźć cię do domu?
Potrząsnęłam głową boleśnie świadoma jego bliskości, wbijając wzrok w przeciwległą ścianę.
– Napiję się – oświadczyłam, wstając i podchodząc do zbiornika z wodą, podczas gdy on nie spuszczał ze mnie oczu.
– Dziękuję – dotknęłam jego ramienia. – Idę pomyśleć… Sama.
– Jasne – odparł pogodnie. – W razie czego, wiesz gdzie mnie znaleźć.

***

Wróciłam do sali, w której rozmawiałam z Hayley. Przez chwilę wpatrywałam się w okno, po czym wyjęłam telefon i puściwszy piosenkę "Say my name zespołu Within temptation, zaczęłam cicho śpiewać:
– … We breathe the air. Do you remember how you used to touch my hair? You're not aware Your hands keep still. You just don't know that I am here. It hurts too much. I pray now that soon you're released To where you belong. You touch my hand. These colors come alive In your heart and in your mind. I cross the borders of time… (Wdychamy powietrze, czy pamiętasz Jak zwykłeś dotykać mych włosów? Nie zdajesz sobie sprawy, że wciąż trzymam Twoją dłoń. Po prostu nie wiesz, że jestem przy Tobie. To tak mnie rani. Teraz modlę się, byś wkrótce został uwolniony Do miejsca, gdzie należysz. Dotykasz mej dłoni. Kolory nabierają życia W Twym sercu oraz umyśle. Przekraczam granice czasu)§ – głos mi się załamał, lecz udało mi się dobrnąć do końca. Wciągnęłam głowę w ramiona. Nie płakałam, nawet na to nie miałam sił. Korciło mnie, by przy najbliższej sposobności powiedzieć Leilii kilka ciepłych słów, ale… Niby co? "Spadaj, bo Roger jest mój?". Żałosne! Moja szansa minęła, lecz oswojenie się z tą gorzką prawdą nie było proste.

***

– Sting – przywitałam go chłodno.
– Prędzej spodziewałbym się ducha prababci.
– Nie zajmę ci dużo czasu – oznajmiłam, wciąż stojąc w przedsionku.
– Wejdź.
– Dzięki – prychnęłam. – Wiem, że te plotki o tym, że kogoś mam to twoja robota.
– Coś takiego! A nawet jeśli… Już pozamiatane. Nie sądzę, żebyś była aż tak zaślepiona, by nie widzieć, co się dzieje.
– Będę się streszczać – starałam się, by moja twarz nie wyrażała żadnych emocji. – Nie jestem niczyją własnością. Zwłaszcza twoją. Nagrabiłeś sobie równo, a skutek osiągnąłeś odwrotny niż zamierzałeś. Nie pozwolę, żebyś bawił się moim kosztem!
– Takich jak ty są setki – nie krył pogardy.
– Następca Kolumba – mruknęłam. – Jakoś mnie to nie rusza. Już nie. Pa.
Chwycił mnie za ramiona.
– Nie dotykaj! – wycedziłam.
– Bo?
– Bo wszystko wyjdzie na jaw!
– Nie zrobisz tego.
– Nie lekceważ mnie, dobrze ci radzę! – odkrzyknęłam, otwierając drzwi.
– Luke, kto to? – dobiegło z głębi mieszkania.
– Nikt!
Wyszłam z pokerową twarzą i zbiegłam po schodach. Pędziłam bez wytchnienia, aż w końcu usiadłam na ławce – tej samej, gdzie odnalazły mnie wydarzenia sprzed wypadku. Wyłowiłam z torby książkę i otworzyłam ją. Nagle na kartkę padł jakiś cień. Tom wysunął mi się z ręki. Ukucnęłam i podniosłam go.
– To tylko ja – usłyszałam głos Rogera. Ujrzałam za nim Leilę. Płakała. Chłopak usiadł po mojej lewej, lecz ona ciągle stała w pewnej odległości.
– Co jest na rzeczy? – to pytanie samo wydobyło się z moich ust. Speszona odwróciłam wzrok.
– Powiedz jej… – wyszeptała matowym głosem Leila.
Na jego twarzy odbiło się zdumienie; po chwili odezwał się cicho:
– Pięć dni temu poroniła bliźniaki… Ojcem jest jej były. Oczywiście ma to gdzieś. Nie odbiera… Nic kompletnie. Rozkochał ją w sobie, wzięli ślub, zaszła w ciążę… I przepadł.
Wezbrała we mnie mieszanina współczucia dla Leilii i żalu z powodu tych bezbronnych istot… "Jakie to niesprawiedliwe!" – wołało coś w moim wnętrzu. Poleciało kilka łez, które ukradkiem otarłam, choć wiedziałam, że nie uszły uwadze Rogera. Podeszłam do dziewczyny i przytuliłam ją. Mimo wszystko nie mogłam jej znienawidzić. Chciałam coś powiedzieć, jednak odpuściłam. Niemal czułam jej ból, mimo że nic nie mówiła.
– Gdyby nie on… – wskazała chłopaka gestem dłoni. – Chciałam się zabić… Jedni twierdzą, że to tchórzostwo, drudzy, że szczyt odwagi. Ja sama nie wiem… W każdym razie cofałam się w ostatnim momencie. Mam dla kogo żyć… Rozumiesz, prawda?
– Tak – odparłam.
Zapadła krępująca cisza. Nadal się we mnie gotowało. Czy tak musiało być? Rozumiałam, gdy umierali ludzie starsi (mówiąc dość brutalnie, było to zgodne z naturą), ale śmierć dzieci, zanim się narodziły? Odsunęłam się od Leilii, podeszłam do Rogera i ujęłam jego dłoń. Przeszedł mnie lekki dreszcz.
– Nie przypuszczałem, że będziesz do tego stopnia wstrząśnięta – rzekł. – Boże, ty się cała trzęsiesz. Ej, już dobrze… – jego głos był zaskakująco ciepły. Wysunęłam rękę z jego uścisku.
– To nieistotne – zapewniłam. – Ja już wracam, a wy… – zerknęłam na Leilę. Wyglądała na nieco spokojniejszą. – Opiekuj się nią – zwróciłam się powtórnie do chłopaka, po czym zniżyłam głos. – Potrzebuje cię bardziej niż kiedykolwiek. Teraz ona jest najważniejsza. Wiem, że potrafisz jej pomóc, być może tylko ty…
– Dziękuję – uśmiechnął się.
Przez chwilę gapiłam się na ów uśmiech, potem jednak (z zamętem w sercu) skierowałam się w kierunku domu, zastanawiając się, dlaczego los obdarzył mnie taką beznadziejną miłością.

Kategorie
Moja twórczość, nie tylko radosna Odnajdź drogowskaz

Rozdział XVI

XVI

Kolejna bezsenna noc. Dlaczego przeszłość musiała mnie dopaść właśnie wtedy, gdy powoli się podnosiłam? Czułam, że powinnam poprosić panią Stellę o numer Jonesa, lecz nie umiałam się do tego zmusić. Przecież ojciec mnie zostawił (zresztą do spółki z matką). Przestał się mną interesować. Gdybym umarła po wrześniowym wypadku, nawet by się o tym nie dowiedział albo stwierdziłby, że nie jestem już częścią jego życia. I może słusznie? Może rzeczywiście byłam problemem i dlatego oboje podjęli taki, a nie inny krok?
– Roger! – z frustracją uderzyłam dłonią w kolano. – Nienawidzisz mnie, więc sobie idź!
Mój umysł nie reagował. Nagle podskoczyłam na dźwięk przychodzącego SMS'a. Pisała Jane:
"Możesz to nazwać schizami, przesadą, matkowaniem czy jak tam zechcesz, ale czuję, że masz dół. Przyjechać?".
"Nie. Wszystko OK. Dzięki za troskę" – wystukałam.
Ubrawszy się, zamknęłam pokój i zagłębiłam się w ciemność. Po chwili zlokalizowałam i wcisnęłam włącznik światła. Niebieskie linoleum tłumiło moje kroki. Od strony recepcji dobiegał niewyraźny szept radia. Przez moment prawie uwierzyłam, że telefon pani Hope tylko mi się przyśnił. Zawróciłam. Musiałam coś zrobić, wyjść stąd! Przyspieszywszy, minęłam biurko portiera.
– Mogę w czymś pomóc? – spytał.
– Idę się przewietrzyć – odparłam z wątłym uśmiechem. Do oczu napłynęły mi palące łzy.
– Wind, nie becz! Dziecko by się z ciebie śmiało! – zganiłam tę część mnie, której dewiza brzmiała: "Świat jest beznadziejny".
– Nie wygląda pani najlepiej – rzekł.
– Nic mi nie jest – odpowiedziałam, wychodząc.
Nie spacerowałam długo. Zimno wręcz odstraszało, a dobijające myśli ciągnęły się za mną niczym cienie. Czułam się staro. Zanim weszłam z powrotem do hotelu, spojrzałam w gwiazdy, żałując, że (w przeciwieństwie do świata bajek) moje życzenie nie ma mocy wskrzeszenia ani babci, ani ojca, ani też zdjęcia ze mnie bagażu tych wszystkich doświadczeń, który dźwigałam, choć wcale się o to nie prosiłam.

***

Po śniadaniu postanowiłam ponownie się przejść, by dokonać dokładniejszego rekonesansu okolicy. Słońce wyzierało nieśmiało zza pokrywy chmur. Wkrótce znalazłam się w pobliskim parku, gdzie o tak wczesnej porze nie spotkałam nikogo. Miałam nawet nadzieję, że dzięki temu się uspokoję, jednak tak się nie stało. Może faktycznie powinnam wrócić… Tylko co to zmieni? Westchnęłam cicho, po czym ruszyłam w drogę powrotną. Zawahałam się przed oszklonymi drzwiami.
– W pokoju będę znowu wariować.
Dostrzegłam schody przeciwpożarowe. Zaczęłam się po nich wspinać, aż wreszcie dotarłam na dach. Gdy spojrzałam w dół, po raz pierwszy zrozumiałam, co to znaczy mieć lęk wysokości, lecz już wiedziałam, jak przerwać pasmo nieszczęść. Powoli zbliżyłam się do krawędzi. Wystarczył jeden ruch, a jednak się bałam… Co, jeśli przeżyję? Wyląduję na wózku albo… Drgnęłam, słysząc jakiś szmer. Już miałam się odbić, gdy ktoś bez ostrzeżenia chwycił mnie wpół, szarpnął do tyłu i obrócił ku sobie. A niech mnie! Hayley? Zwalczyłam pokusę przetarcia oczu.
– Co ty tu robisz?! – spytała oskarżycielsko.
– A ty? – nie pozostałam dłużna.
– Przyjechałam. Jane nie mogła.
– Zabiję ją – mruknęłam.
– Sadystka i masochistka w jednym – parsknęła. – Idziemy.
– My?
– Tak. Bez dyskusji!
Prawie zawlokła mnie na parking. Na widok siedzącego w samochodzie Rogera moje serce zabiło mocniej, ale gdy zobaczyłam nieznaną dziewczynę o jasnych, niemal białych włosach trzymającą go za rękę i wpatrującą się prosto w jego oczy, mina mi zrzedła. Udając, że niczego nie zauważyłam, zajęłam siedzenie pasażera.
– Dobrze cię widzieć, Hazel – odezwał się chłopak. – To Leila.
– Cześć – wydukałam. Uścisnęłyśmy sobie dłonie, a Hayley odpaliła silnik.
– Roger mówi o tobie w samych superlatywach – zaświergotała Leila.
– On? – w moim głosie pojawiła się kpiąca nuta, której zainteresowany chyba nie wychwycił.
– Jesteś nieprzeciętną tekściarą, wzruszają cię historie o nieszczęśliwej miłości, bywasz tajemnicza…
– Papla! – dał jej kuksańca.
– Dzięki niebu nie znasz mojego życiorysu tak dokładnie jak ci się wydaje – fuknęłam pod jego adresem. Nie mogę płakać. Nie tu. Nie przy niej. Byle co mogło zniszczyć moją silną wolę jak pajęczynę. Idealnym lekarstwem okazało się milczenie. Wpatrywałam się w okno, jakby na jego tafli wyświetlano pasjonujący film w 3D.
– Wszystko OK? – spytał nagle Roger.
– Tak – odparłam stanowczo, próbując ukryć drżenie głosu.
– Nie – zaprzeczyła Hayley. – Lepiej, żebyś nie wiedział, dla całej ludzkości.
– Mylisz pojęcia. Społeczności. Nasza grupka nie jest aż taka ważna – rzucił. – Ale co miałaś na myśli?
– Hazel sama ci powie, jeśli uzna to za stosowne – odrzekła. Byłam jej wdzięczna za dyskrecję. Jeszcze tego brakowało, by zaczął się obwiniać. Skoro ułożył sobie relację z Leilą, to niech będą szczęśliwi. Czułam rozczarowanie na myśl, że tak szybko o mnie zapomniał, lecz miał do tego pełne prawo. Z drugiej strony obawiałam się, że związał się z nią na siłę. Wzięłam uspokajający wdech. Za późno pojęłam, co względem niego czuję. Przysięgłam sobie jednak, że zaakceptuję tę porażkę. Wprawdzie jeszcze nie wykształciłam własnej definicji miłości, ale (nawet na tym etapie) byłam pewna jednego – jego dobro jest dla mnie najważniejsze. Zaczęłam się modlić, byśmy już dojechali. Pozory spokoju zbyt wiele mnie kosztowały.
Gdy wchodziłam do klatki, cała trójka mi machała. Zatrzymałam się na półpiętrze i oparłam o poręcz następnej kondygnacji. Odnosiłam wrażenie, jakby wypływały ze mnie wszystkie emocje, aż w końcu została po nich tylko pustka… Po moim policzku spłynęła samotna łza.

Kategorie
Moja twórczość, nie tylko radosna Odnajdź drogowskaz

Rozdział XV

XV

Wpadłam do szatni jak burza, jednym szarpnięciem otworzyłam szafkę i zaczęłam wrzucać jej zawartość do reklamówki. Nie miałam pojęcia, czy kiedykolwiek tu wrócę. Wzięłam kilka głębokich oddechów i upewniwszy się, że niczego nie przeoczyłam, po raz ostatni przekręciłam klucz w zamku. Korytarz przemierzałam niemal truchtem, ale i tak nastąpiło to, czego chciałam uniknąć. Roger wyrósł koło mnie jak spod ziemi.
– Dokąd to się wybierasz?
Mimo neutralnego wyrazu jego twarzy wiedziałam, że mnie nienawidzi. Nie dość, że bezzasadnie oskarżyłam go o kradzież, to jeszcze (przez tę akcję po imprezie) ujawniłam znaczną część jego prywatności. Pośrednio, ale… Kto mógł być tak bezczelny? Zmusiłam się do obojętnego tonu.
– Daleko – odparłam lakonicznie.
– No chyba nie na Wenus?
Uśmiechnęłam się słabo, prawie niezauważalnie.
– Nie.
Wyminęłam go, zdążając ku drzwiom. Utworzył się za nami minipochód. Po mojej drugiej stronie pojawiła się Lisa.
– Kiedy wracasz? – spytała.
– Nie wiem – odrzekłam. – Nie wiem, czy w ogóle…
– Ktokolwiek wywinął ci ten numer, dajesz mu satysfakcję – zauważył Roger, a w jego oczach zabłysły iskierki buntu.
– Przynajmniej nie będę wytykana palcami.
– Zmieniasz szkołę? – wtrąciła Hayley.
– Rzucam – oznajmiłam. Wszyscy zatrzymali się jak jeden mąż.
– Ty? Rezygnujesz z budy? To wewnętrznie sprzeczne – odezwał się Sting.
– Daruj sobie – fuknęłam. – Zajmijćie się własnymi sprawami. Nie ja pierwsza i nie ostatnia. Wiem, że życie jest nudne, ale znajdźcie sobie inny materiał na sensację.
– Z kim ja się będę kłócił? – mruknął.
– Ktoś bardziej kompetentny w tej dziedzinie mnie zastąpi – odpowiedziałam, kładąc dłoń na klamce. – Cześć i czołem.

***

Dopiero gdy znalazłam się w hotelowym pokoju (którego tygodniowy wynajem pochłonął większość moich oszczędności), wybuchnęłam szlochem, chowając twarz w poduszce. Szukałam ucieczki, pragnęłam odgrodzić się od ostatnich wydarzeń, a znalazłam tylko większy żal i… Tęsknotę. Niejaki Brown nie zamierzał opuścić moich myśli. Powtarzałam sobie, że to absurdalne, lecz ów argument nie docierał do drugiej części mojej osobowości. Schizofrenia! Wyjęłam z walizki poczciwy pamiętnik, jednak nie mogłam się dostatecznie skupić, toteż porzuciłam koncepcje pisarskie i spróbowałam wziąć się w garść. Z kieszeni kurtki wyciągnęłam pogniecioną kopertę, a z niej arkusik papieru pokryty eleganckim, pochyłym pismem : list wyjęty ze skrzynki pocztowej przyporządkowanej do dawnego mieszkania. Sama nie znałam odpowiedzi na pytanie, po co nawiedziłam to miejsce. Nieproszone wspomnienia ożyły niczym za dotknięciem czarnoksięskiej różdżki. Nie mogłam przeczytać tej kartki! Takie pismo kojarzyło mi się wyłącznie z dokumentami urzędowymi. Może rodzice pozaciągali długi? Schowałam arkusik, wyłączyłam telefon i zaciągnęłam zasłony w oknach.

***

Minęły cztery dni, w trakcie których opuszczałam lokum tylko na posiłki (przez co zarówno inni lokatorzy, jak i personel rzucali mi krzywe spojrzenia). Wciąż nie miałam odwagi przeczytać listu, jakby w obawie, że zawiera zaszyfrowaną groźbę o wymyślnych torturach albo – co gorsza – bombę. Prawie nie myślałam o Rogerze (wyłączając wieczory), więc pozwoliłam sobie przypuszczać, że to po prostu zauroczenie. Jednak pewnego razu mój spokój został zmącony. Niezidentyfikowany, nigdy przez nikogo niewidziany obiekt (zwany popularnie lichem) podkusił mnie, bym uruchomiła łączność bezprzewodową. Ledwo pojawił się zasięg, zadzwoniła Jane.
– Wreszcie łaskawie odebrałaś! Gdzie jesteś?! Czy chociaż przez chwilę zastanowiłaś się, co my wszyscy przechodzimy? Pomijam siebie, ale twoja ciotka to co? Albo Roger? Nie śpią po nocach! Zaangażowali policję, bliższych i dalszych znajomych! Och, zapomniałam, ciebie to nie obchodzi! Nic cię zresztą nie obchodzi! Gratulacje, rób tak dalej, ale nie zdziw się, jeśli w końcu zostaniesz sama! Będziesz to miała na własne życzenie!
– Już? – spytałam cicho. Każde jej słowo bolało jak cięcie sztyletem, jednak sama naważyłam sobie piwa.
– Nie! – warknęła. – Wind, jestem wściekła, a do tego cholernie mnie zawiodłaś – jej głos załamał się. – Wracaj i to zaraz, nieważne, gdzie się zamelinowałaś.
– Nie mogę – odezwałam się. – Zrobię to, jeśli dojdę ze sobą do ładu. Wybacz.
– Czyli kiedy? Pojutrze? Za miesiąc? A może nigdy?
– Przestań!
– Co "Przestań"?!
– Nie muszę się tłumaczyć.
– Doprawdy? A wiesz chociaż, czego chcesz?
– Jeszcze nie. Póki co pewnie zmienię numer, który podam tylko tobie.
– Hazel!
– To nie dotyczy imienia – odparłam o wiele chłod"niej niż zamierzałam.
– Rusz głową! Spójrz w jak niezręcznej stawiasz mnie sytuacji! – krzyknęła.
– Nie podasz go nikomu – naciskałam. – Przyrzeknij!
– Obiecuję.
– Przy…
– Jesteśmy przyjaciółkami, o ile nic się nie zmieniło, wobec czego tyle ci wystarczy – odpowiedziała lodowatym tonem. – Teraz mój warunek: podaj adres, pod którym mieszkasz.
– Po co? – żachnęłam się.
– Będę do ciebie zaglądać, żebyś nie robiła głupstw.
– Nie mam pięciu lat!
– Bez dyskusji!
Poczułam ogromną chęć bezczelnego rzucenia słuchawką, lecz zwalczyłam ją. Bądź co bądź, martwiła się. Gdy tylko się rozłączyłam, telefon znów zawibrował.
– Halo? – spytałam niepewnie.
– Pani Hazel Anna Wind, córka Jamesa i Jessicy?
– Jeżeli chce pani przeprowadzać jakąś ankietę, to do widzenia.
– Nie w tym rzecz – pospieszyła z wyjaśnieniem kobieta. – Jestem Stella, asystentka pani ojca. Otrzymała pani list w jego sprawie?
Żołądek zacisnął mi się w bolesny węzeł.
– Chwileczkę… – wyszeptałam, wyciągając kartkę (której treści dotąd nie poznałam) i aż się zachłysnęłam.
"Droga Pani Wind.
Pański ojciec zginął w wypadku samochodowym w dniu 01.01.2015. Kierował pod wpływem alkoholu. Wezwani lekarze próbowali udzielić mu pomocy; mimo to zmarł podczas reanimacji na miejscu zdarzenia. Został pochowany przez jednego ze swoich przyjaciół nazwiskiem Jones. Gdyby Pani chciała się z nim skontaktować, proszę pisać. Z najszczerszymi kondolencjami
Stella Hope".
– Pani Wind? – spytała łagodnie moja rozmówczyni.
– Ja… Tak – odparłam, mój głos zdawał się należeć do kogoś innego. – Pewnie pani wie, jakie mieliśmy relacje… Ale w życiu bym nie podejrzewała. To mimo wszystko moja rodzina… – tu rozkleiłam się kompletnie. – Co z mamą?
– Niestety nie mam pojęcia – odrzekła. – Od listopada żyli w separacji; ona w Paryżu, on w Chorwacji.
– Dziękuję – powiedziałam automatycznie.
– Na odwrocie listu jest mój prywatny numer – poinstruowała.
– Dobrze – odparłam, wciskając klawisz kończący rozmowę.
Skuliłam się w nogach łóżka, wciągnęłam głowę w ramiona i załkałam. Pierwszy stycznia… Nowy Rok… Separacja… Śmierć. Śmierć mojego ojca…? Nie… Nie! I nazwisko pani Stelli. Czym jest nadzieja? Najwidoczniej wymysłem! Czara została przelana. Moje życie zupełnie straciło blask.

Kategorie
Moja twórczość, nie tylko radosna Odnajdź drogowskaz

Rozdział XIV

Witajcie.
Wyjaśnienia autorskie staram się ograniczyć do absolutnego minimum, ale sądzę, że tu powinnam dodać coś od siebie.
Uprzedzam, że ten rozdział jest bardzo z przymrużeniem oka. 😀 😀 PIsałam go w nocy, a ja w nocy zawsze
mam dziwne, wariackie pomysły. Sama prawie płakałam ze śmiechu i modliłam się, żeby moja siostra się
nie obudziła. Miłej lektury i, błagam, nie poumierajcie.

XIV

Od półtorej godziny siedziałyśmy na łóżku, a moja kumpela z dawnych czasów wciąż łkała, opowiadając o tym, co się ostatnio działo w jej rodzinie. Pocieszałam ją jak tylko umiałam, jednak bez rezultatów. U jej mamy podejrzewano guz mózgu i choć lekarze nie zrobili jeszcze wszystkich niezbędnych badań, myślała o najgorszym, przez co stopniowo, lecz nieubłaganie pogrążała się w głębokiej depresji. Sama Jane trzymała się dość dzielnie do momentu, gdy jej rok starszy brat Jeremy wrócił z kursu pilotażu samolotowego. Dowiedziawszy się o hipotezie dotyczącej choroby matki, zaczął lamentować i mówić o tym, że: "nie rozumie, jak mogła ich spotkać taka tragedia", nie zważając na to czy kobieta słyszy owe tyrady, czy też nie. Aktualnie przebywała w szpitalu. Dziewczyna wyjechała z ciężkim sercem, lecz nie widziała innego wyjścia.
– Nie miałam prawa jej zostawiać… Nie miałam! To gadanie Jeremy'ego ją zabija, rozumiesz?! On za przysłowiową chwilę znowu gdzieś wybędzie, a ja zostanę sama… – umilkła, podczas gdy dwa błyszczące ślady wciąż znaczyły szlak płynących po jej twarzy łez. – Wystarczy, że ojciec nas porzucił, gdy miałam półtora roku…
Poczułam jak gwałtownie zbiera mi się na płacz.
– Co ja mam powiedzieć? – spytałam cicho. – Masz… W pewnym sensie szczęście, że tego nie pamiętasz. Moim zachciało się biznesu… Nie mam pojęcia, gdzie są. Wyjechali prawie dwa lata temu, potem zerwali kontakt… – po raz pierwszy postanowiłam podzielić się z kimś moim bólem – z kimś, komu nie był on obcy. – Kiedy… Jeśli założę rodzinę, nigdy nie będę dążyć do zdobycia większej kasy niż potrzeba na godne życie. Rozsądek z nią wyparowuje.
– To…
– Tak – odparłam spokojnie. – Ta pani, którą poznałaś, to nie moja mama, chociaż tak właśnie ją traktuję, ale ciocia.
Przytuliła mnie tak mocno, że przez parę sekund nie byłam w stanie oddychać.
– Może to nie przypadek, że nasze ścieżki znów się skrzyżowały… – odezwała się.
– Może – przytaknęłam nie do końca przekonana. – Czasem nic już nie wiem, Jane.
Niespodziewanie wpadłam na pewien pomysł.
– Słuchaj, jutro od siódmej jest impreza u mojej koleżanki Lisy. Zabiorę cię, jeśli chcesz. Nie będziesz tyle myśleć.
Trwała nieruchomo, rozważając propozycję.
– Pójdę – oświadczyła po chwili. – Ale jeśli będę miała dość, wrócę tutaj.
Skinęłam głową.
– Poznam cię ze wszystkimi – obiecałam, uśmiechając się nieco cynicznie. – Trzeba ci jednak wiedzieć, że nikt z mojej klasy nie jest ani w pełni białą, ani czarną osobistością.
Parsknęła krótkim, szczerym śmiechem.
– Nikt nie jest – zauważyła.
Musiałam przyznać, że trafiła w sedno. Zmiana tematu podziałała na nią kojąco; po kilku minutach wyraźnie się rozluźniła. Zanurkowałam do przepastnej szafy zajmującej zaszczytne miejsce w kącie pokoju, wyjęłam naręcze ubrań i przeniosłam na łóżko.
– Wybieraj – zarządziłam.
– Daj spokój. Głupio mi… Jutro z samego rana skoczę coś sobie kupić.
– Nie będziesz przepłacać – zaprotestowałam. – To nic wielkiego. Zresztą większość jest prawie nieużywana – w zamyśleniu przesunęłam między palcami tkaninę jednej z bluzek. – Za mało okazji do kompromitacji na parkiecie. Moim zdaniem to do ciebie pasuje – wręczyłam jej szarą, zwiewną, trochę prześwitującą koszulkę, spódnicę z wyhaftowanymi różami i skórzaną, czarną ramoneskę, której widok wzbudził w niej niekłamany zachwyt. Mimo to nadal patrzyła na mnie niezdecydowana.
– Odwdzięczę ci się jakoś – przyrzekła, idąc do łazienki.
Chwilę później pojawiła się z powrotem.
– I jak? – spytała niepewnie.
– Jak szyte na ciebie – odpowiedziałam z aprobatą.
– Idealnie skompletowałaś ten zestaw – rzekła, a po namyśle dodała, że ją nie stać na takie ciuchy.
– Rodzice mi kiedyś przysłali – wyznałam. – Uważali chyba, że prezenty mi ich zastąpią.
Westchnęłam, odganiając przygnębiające refleksje i biorąc spoczywającą na szczycie stosu miętową sukienkę. Moja towarzyszka skrzywiła się nieznacznie.
– Nadal nie lubisz kiecek? – spytałam rozbawiona.
Uśmiechnęła się.
– Nawet gdy mają ładne kolory, są u mnie w niełasce – rzuciła.
– Pogadamy przed twoim ślubem – podchwyciłam. – Możesz za czymś nie przepadać, ale nie popadaj w konflikt z tradycją.
– Na razie grozi mi jedynie popadnięcie w konflikt z prawem, bo, gdyż, albowiem zaczynasz mnie irytować.
– Nie marnuj młodości w pudle z mojego powodu – prychnęłam, po czym zaczęłyśmy się śmiać do tego stopnia, że moje oczy zwilgotniały, a Jane nie była w stanie wyrzec nic poza frazami w rodzaju: "Ja rodzę", "Litości" i "Nie chcę umierać". Kiedy w końcu odzyskałyśmy względnie zdrowe zmysły, schowałyśmy nasze wieczorowe stroje i poszłyśmy (jak to nazwała dziewczyna jako miłośniczka kryminałów) "przeprowadzić śledztwo ciężkiego kalibru w skali całego miasta".

***

Nadeszła sobota, a wraz z nią impreza, co do której miałam pewne obawy. Stanęłyśmy z Jane w drzwiach mieszkania Lisy jako jedne z pierwszych gości. Ku mojemu niezadowoleniu do owego grona należał również Sting. Przypatrywał mi się tak natarczywie, jakby zamierzał namalować mój portret z najdrobniejszymi detalami, co wyprowadzało mnie z równowagi. Ukrywałam to jednak pod maską opanowania.
– Hej, Lisa. To moja przyjaciółka Jane – dokonałam prezentacji.
– Cześć – odparła ciemnowłosa, potrząsając energicznie jej dłonią. – Fajnie, że przyszłaś.
– Napijemy się? – spytał Luke. Jane potrząsnęła głową.
– To moja impreza – Lisa posłała mu mordercze spojrzenie. – Alkohol jest dopiero w punkcie szóstym.
Zachichotałam.
– Naprawdę piszesz plan każdego przyjęcia?
– W głowie – wyjaśniła, a przez jej twarz przemknął cień irytacji.
– A ty? – zwrócił się do mnie.
– Nie z tobą – odpowiedziałam dobitnie.
– Co wy na siebie tacy cięci? – wymamrotała Jane.
– Długa historia – machnęłam ręką.
– I nie dla obcych – prychnął Sting.
– Módl się, żebyś nie trafił na moje przyjęcie – ostrzegłam. – Mogłabym ci niechcący dosypać do napoju cyjanku potasu.
– A ja mógłbym niechcący zgłosić to odpowiednim służbom.
– Co ty nie powiesz? FBI? Zrobiliby z ciebie nadposterunkowego błazna.
– Wystarczy! – zagrzmiała Lisa. – Jeśli chcecie się na coś przydać, przestawcie się na tryb odbioru i rozstawcie butelki.
– Nie wyposażyłam się w truciznę… – westchnęłam nostalgicznie.
– Wind, prosiłam o coś.
Zazgrzytałam zębami, oddając się nowemu zajęciu, podczas gdy Luke zaczął się gapić na moją towarzyszkę.
– Kolejna grzeczna dziewczynka – orzekł. – Dobrałyście się. Godne pochwały.
Uśmiechnęłam się słodko.
– Zmień repertuar. Ten jest zdarty jak opony przedpotopowego roweru.
– Nawet epok nie rozróżniasz? Takich rzeczy nie było wtedy w planach, nie mówiąc już o konstrukcji.
– W planach to twoja matka może mieć powiększenie rodziny.
– Nie zapędzaj się! – w jego oczach pojawiły się złowieszcze błyski.
– Uczę się od najlepszych – stwierdziłam.
– Tryb odbioru – przypomniała Jane, zerkając na nas jak na dzieci niewiedzące, że dwa plus dwa daje cztery.
– Opanujcie migowy – dodała Lisa. – Przynajmniej będzie ciszej.
Na usta Luke'a cisnęła się następna kąśliwa uwaga, lecz wybawił mnie dzwonek. Otworzywszy, dostrzegłam Rogera, a za nim jeszcze kilka osób.
– Prawie wszystko gotowe – powiedziałam, unikając jego wzroku i idąc w głąb domu. Czułam, że mnie obserwuje, choć nie miałam pojęcia czemu.
– Przed państwem DJ Newton – obwieściła gospodyni.
Zmierzyłam ją krytycznym spojrzeniem.
– Z całym szacunkiem, ale to brzmi zbyt… trywialnie. Może po prostu DJ Jane? – zaproponowałam.
– Znawczyni – rzucił Sting wyniośle.
– Wymyśl lepszy pseudonim – odcięłam się. – Jak mogłam nie ułożyć o tobie hymnu!
– Mi tam pasuje – rzekła pojednawczo świeżo upieczona pani DJ, podkręcając bas.
Lisa złapała mnie za rękę i pociągnęła na środek salonu, gdzie nieformalnie znajdował się parkiet. Do mieszkania co i rusz wchodzili kolejni zaproszeni. Po minie Lisy poznałam, że nie wszyscy byli mile widziani, traktowała jednak każdego z jednakową serdecznością. Nasze kółko powiększało się, aż w końcu poza nim zostało tylko kilka par. Kiedy dotarliśmy do etapu toastu, niektórzy pozwolili sobie na dużo więcej niż symboliczny kieliszek, przez co byliśmy świadkami szeregu scen, które bez cienia przesady można by opatrzeć etykietą: "Spod monopolowego". Paradoksalnie, prawdziwych atrakcji dostarczyli ci całkiem trzeźwi.
– Szczerość czy wyzwanie? – spytała naraz Hayley.
– Wyzwanie! – krzyknął Roger.
– Powiedz komplement dziewczynie, która ci się podoba, o ile oczywiście tu jest.
– Ej, połączyłaś jedno z drugim!
– Tak jest ciekawiej – odparła.
Rozejrzał się, po czym jakby od niechcenia skupił wzrok na mnie.
– Ślicznie ci w tej sukience.
– Dzięki – poczułam jak oblewam się rumieńcem, więc wpatrzyłam się w kieliszek tak intensywnie, jakbym mogła w ten sposób wygrawerować w szkle jakiś napis.
Chłopak podjął grę.
– Wyzwanie – wycedziłam.
– Pójdź do mamy Lisy i powiedz, że dzisiejszej nocy jej sypialnia odegra rolę domu publicznego – uprzedził go Sting.
Pochyliłam głowę, tak by włosy zasłoniły mi twarz, licząc w myślach do dwudziestu. Po chwili poprawiłam fryzurę i podniósłszy się, pod ostrzałem spojrzeń zeszłam na niższy poziom mieszkania.
– Proszę pani!
– Tak? – wyłoniła się z kuchni.
Zerknęłam za siebie – przeważająca część kompanii usiadła na schodach, by wszystko widzieć i słyszeć.
– Powolna śmierć… – szepnęłam bezgłośnie do Luke'a, po czym odwróciłam się w stronę kobiety.
– Jest taka… Delikatna kwestia – przygryzłam wargę, nie wiedząc, jak spełnić swoje zadanie, by zostało uznane i jednocześnie nie skonać ze wstydu.
– No? – zachęciła.
– Może nam pani oddać sypialnię na jedną noc?
– Pewnie. Lisa mówiła, że nocujecie.
– Nie – odezwałam się, a chwilę później wyrecytowałam: – Możemy jej użyć w celu zadbania o przyrost naturalny? Postaramy się przy tym za bardzo nie hałasować.
Wpatrywała się we mnie tak, jakbym na jej oczach przeistaczała się w Marsjanina… I nagle, zobaczywszy publiczność, zaniosła się głośnym śmiechem. Całe nasze towarzystwo poszło za jej przykładem, nawet ja, mimo że policzki poczerwieniały mi jak wiśnie. Kiedy się uspokoiłam, wróciłam do reszty.
– Ja bym tego nie zrobił – rzekł Sting.
– Cienias – rzuciłam kpiąco, zerkając na Rogera. – No i?
Wyglądał na nieco oszołomionego tym, że nie skapitulowałam przy poprzedniej próbie.
– Wyjdź na balkon i na pełen regulator trzykrotnie wrzaśnij, że jutro idziesz na randkę z facetami z Modern Talking, bo to największe ciacha wszech czasów.
Trochę zażenowana wykonałam i to polecenie, stwierdzając w duchu, że nic mnie już nie zrazi ani nie zdziwi… A jednak przekonałam się, że to nie koniec pierwszego, transmitowanego na żywo odcinka "Mamo, ja wariat, kup mi komisariat". Nadciągnęła chwila prawdy Lisy. Matt bezapelacyjnie przebił pana Browna. Kazał jej otworzyć okno od strony ulicy i do odwołania intonować pijackim głosem znany nam wszystkim jeden z najbardziej dennych refrenów: "Boom, boom, boom. I want you in my room".

***

Zbliżała się pierwsza. Bawiłam się świetnie, ale zwyczajnie dopadło mnie zmęczenie, a poza tym wyczuwałam, że Jane popada w melancholię. Pożegnałyśmy się i wyszłyśmy; podobnnie uczynili pozostali, jako że nie chcieliśmy zwalać się Lisie na głowę. Na klatce zrobił się tłok jak na drogach w godzinach szczytu. Posuwaliśmy się jak żółwie, aż wreszcie wysypaliśmy się na zewnątrz, gdzie nastąpiła seria ostatnich: "Pa", "Było ekstra" i tak dalej. W pewnym momencie odniosłam wrażenie, że wszyscy gapią się na mnie, jakbym była naznaczona jakimś widzialnym piętnem.
– No co? – spytałam, nie rozumiejąc.
Roger podszedł i położył mi rękę na ramieniu, podczas gdy wokół zapanowała cisza jak w świątyni.
– Masz kartkę przypiętą spinaczami biurowymi do kurtki – rzekł cicho.
– Żartujesz?!
Jane przytaknęła. Chłopak odpiął ją i podał mi. Już przy pierwszych linijkach tekstu wydrukowanego czcionką rozmiaru 19 poczułam, że blednę jak wosk.
"Wiem, że nic nie obchodzę rodziców… Niech sobie siedzą w tej Chorwacji. Przyzwyczajam się do nowego życia. Mam ciocię. Wychodzę na prostą po stracie pamięci… (…) I tylko czasem nachodzą mnie myśli, że chciałabym mieć kogoś, kto byłby obok na dobre i złe, kto by prowadził mnie przez ten pogmatwany świat, nadając sens mojemu istnieniu. (…) Po dzisiejszym dniu nie jestem pewna, co sądzić o Rogerze. Chyba do tej pory tak naprawdę go nie znałam. Zawsze mający mnóstwo do powiedzenia, teraz pokazał inne oblicze kogoś, kto po prostu potrzebuje miłości… Ale ja nie mogę mu pomóc, choć bardzo bym chciała. Szukając szczęścia na siłę, skrzywdziłabym i jego, i siebie. (…) Ciocia właśnie wyszła ze szpitala, a ja… Po raz pierwszy chcę skończyć z tym wszystkim. Może jakimiś tabletkami? Nie wiem… Tu kontrolują te sprawy. Poddaję się… Życie bez wspomnień to jak podróż bez kompasu czy nawigacji GPS. Nie mam dla kogo walczyć. Muszę coś wymyślić, żeby uwolnić się od tego bólu".

Kategorie
Moja twórczość, nie tylko radosna Odnajdź drogowskaz

Rozdział XIII

XIII

Nie umiałam przestać się śmiać. To co właśnie usłyszałam z pewnością zasługiwało na szlachetne, w pełni zasłużone miano tragifarsy. Luke Sting miał czelność zaprosić mnie na balangę karnawałową organizowaną przez Lisę. Odetchnęłam, próbując dojść do siebie, bez rezultatu.
– Co cię tak bawi? – ryknął nagle.
– Raczej kto. Twoja skromna osoba – wykrztusiłam; moje policzki robiły się coraz bardziej czerwone.
– Pytałem w stu procentach poważnie.
– A ja myślę, że masz we krwi parę promili – zasugerowałam, dostając kolejnego ataku. – Tak się składa, że rozpracowałam twoją operację "Skasowana pamięć", a co za tym idzie, odpowiedź brzmi: "Nie".
Rozdziawił usta.
– O czym ty mówisz? Rozum ci odebrało?
– Och, nie – zapewniłam go gorąco. – Oto, w tej wiekopomnej chwili widzisz jeden z rzadkich przebłysków normalności w rodzinie Wind. O zgrozo, jedyny w tym pokoleniu. Dziwne, że padło na mnie. Następny będzie w przeszłym milenium, za innej kadencji niż moja, chyba że nie zostawię po sobie dzieci, ale to już inna inszość.
Roger rzucił mi takie spojrzenie, jakbym dopiero co sama wróciła z Księżyca bez użycia statku kosmicznego. Sting postąpił kilka kroków naprzód.
– Nie chcesz mieć ze mną na pieńku.
– Właśnie zamierzałam to rzec – odparłam. – Telepatia jednak istnieje. Udokumentuj to, a dorobisz się fortuny.
– Przestańcie, bo ja nie wiem czy się śmiać, czy płakać – poskarżyła się Lisa.
– Śmiej się przez łzy albo płacz ze śmiechu – podsunęłam usłużnie, po czym sama skorzystałam z opcji B, opierając się o skraj ławki, żeby nie upaść.
Gdy się w końcu uspokoiłam, usiadłam na krześle i spojrzałam na zegarek. Zostały jeszcze dwie lekcje, a potem… Potem zamierzałam odebrać Jane z dworca. Nie widziałyśmy się taki szmat czasu! Z przejęcia nie mogłam się skoncentrować. Punktualnie o 15:40 opuściłam szkolne mury. Musiałam biec truchtem, jeśli miałam zdążyć na szesnastą. W połowie drogi zdałam sobie sprawę, że od kilku minut ktoś za mną idzie. Obejrzałam się i zamarłam.
– Brown, co ty tu robisz?
– Możesz mi odpowiedzieć na jedno pytanie?
– Jakie?
– Dlaczego nie byłaś wobec mnie uczciwa? Czym sobie na to zasłużyłem? Nigdy nie życzyłem ci źle. Nigdy! Czy pojęcie "szczera rozmowa" jest ci w ogóle znane?
– Na litość Boską! – przerwałam mu kompletnie zbita z tropu. – O co ci chodzi?
– Już ty dobrze wiesz! Ja bym ci tego w życiu nie zrobił! Rada na przyszłość: pomyśl czasem o uczuciach innych!
– Odnośnie czego? – spróbowałam znowu.
– Skoro tak bardzo chcesz konkretów… Odnośnie tego, czemu mnie odrzuciłaś. Zastanów się nad sobą, bo wszyscy się od ciebie odwrócą. Cześć – po czym ruszył pędem w przeciwną stronę.
Oniemiała patrzyłam za nim, a myśli wirowały w mojej głowie jak szalone. Działo się za dużo naraz! Naskoczył na mnie bez żadnych wyjaśnień.
– O ironio – dotarło do mnie, że niedalej jak wczoraj postąpiłam dokładnie tak samo. – Co on miał na myśli?
Nagle usłyszałam dźwięk, którego nie dało się pomylić z niczym innym – zatrzymującego się pociągu. Zaklęłam pod nosem, odwróciłam się na pięcie i pomknęłam tak szybko, jakby moim jedynym życiowym celem było wygranie maratonu. Zaliczyłam spore opóźnienie. Wyhamowawszy na dworcu, omiotłam wzrokiem przepychający się między sobą tłum. Ani śladu Jane… Może utknęła w tej ciżbie? Wtem mignęła mi burza rudych włosów. Mimo wszystko rozpromieniona, ruszyłam na spotkanie.

Kategorie
Moja twórczość, nie tylko radosna Odnajdź drogowskaz

Rozdział XII

XII

Roger wlepiał we mnie oczy, sprawiając wrażenie ogłupiałego, podczas gdy ja wyrzucałam z siebie pytania jak z karabinu maszynowego:
– Nie wiesz? Naprawdę nie wiesz? Jak mogłeś?! Mam być teraz twoją marionetką? – to akurat było tak oczywiste, że w duchu spojrzałam na siebie z odrazą. – Od jak dawna postawa Stinga była dla ciebie wzorem, co?
Chwycił mnie za ramię z siłą, o którą go nie podejrzewałam, lecz natychmiast się wyrwałam, jakby jego ręka parzyła żywym ogniem.
– Jedyne, co wiem o twoim ślicznym notesie, to to, że pisałaś w nim w każdej wolnej chwili. Ośmielam się twierdzić, że z przerwami tylko na jedzenie i sen.
– Swoje marne dowcipy zachowaj na skecze kabaretowe – odcięłam się. – Ale mnie nie spodziewaj się ujrzeć na widowni. Do rzeczy. Przypomnij sobie, co mówiłeś wczoraj. Nie wierzę, byś miał aż tak zaawansowaną sklerozę, chociaż osobiście wniosłabym o zaliczenie jej do chorób cywilizacyjnych.
Uśmiechnął się szeroko, co tylko mnie rozjuszyło.
– Awaria procesora – orzekłam. – Cytuję: "Obyś tego nie żałowała". Szybko przeszedłeś do czynu. Być może cię nie doceniałam.
– Musisz uwierzyć mi na słowo. Nie mam twojego pamiętnika – zabrzmiało to jak wyuczona formułka.
– Musimy umrzeć i płacić podatki. Udowodnij!
– Niby jak?
Mój wzrok padł na jego teczkę. Bez namysłu zbliżyłam się i sięgnęłam po nią, jednak chłopak zmaterializował się przede mną, udaremniając ów zamiar.
– Kto cię wychowywał? Nie grzebie się w cudzych rzeczach.
– Nie twój interes – odparłam tak spokojnie, że aż mnie samą to zdziwiło. – Pogrążasz się, Brown. Ewidentnie masz coś do ukrycia.
– Nie!
– To pozwól mi zaspokoić ciekawość – wyciągnęłam dłoń ponad jego ramieniem i nim zdążył mrugnąć, miałam już w rękach skarbiec z jego dobytkiem. Złapał teczkę z drugiej strony i siłowaliśmy się tak dobrą minutę. Byłoby to całkiem zabawne, gdyby nie brać pod uwagę okoliczności.
– Sprawdzę i ci oddam! – krzyknęłam w końcu.
– Dlaczego mi nie wierzysz? Ktoś tu mówił o przyjaźni, a z nią, przynajmniej według mnie, wiąże się szacunek. Wiadomo ci kto to był?
– Wszystko świadczy przeciwko tobie! – puściłam mimo uszu dalszy ciąg jego wypowiedzi mający niepokojący wydźwięk wykładu o naturze etycznej.
Posłałam mu spojrzenie Bazyliszka wściekła że nie ma ono takiej mocy jak te z legend, po czym pociągnęłam nasz punkt sporny z całych sił. Sekundę później podłogę zaścielił deszcz kartek i karteczek oraz skrawków teczki. Pochyliłam się błyskawicznie, zaczynając przerzucać ten bałagan. Kiedy dostrzegłam znajomą książeczkę w błękitnej oprawie, resztka mojej nadziei wyparowała jak kamfora. Czym prędzej ją schowałam, wiedząc, że nie wytrzymam tego ani chwili dłużej! Roger stał jak wryty, niewątpliwie nie takiego obrotu sprawy oczekiwał. Zresztą nie obchodziło mnie to; wypadłam z klasy jak wicher i zniknęłam w łazience, gdzie natknęłam się na Lisę.
– Co się dzieje?
Ku mojemu zdziwieniu nie rozpłakałam się.
– Chodziło ci o Rogera, prawda? – jej oczy zrobiły się wielkie jak spodki.
– Tak – odpowiedziała cicho.
– Masz wolne pole – machnęłam ręką. – Radzę ci jednak uważać. Właśnie się przekonałam, że jest kropka w kropkę taki jak Luke.
– W jakim sensie? – spytała oszołomiona.
– Nieważne. Może tylko wobec mnie taki jest – westchnęłam, wpatrując się w swoje odbicie. – Dość tych dywagacji. Za… – dzwonek nie pozwolił mi się zaanonsować. – Właśnie – odrzuciłam włosy do tyłu. – Pójdę już.
– Chwilę się spóźnię – uprzedziła.
Przytaknęłam, idąc na ekonomię. Mimo że sporządzaliśmy obszerną notatkę, prawie zasypiałam. Pan Green wyszedł dziesięć minut wcześniej, jako że miał coś do załatwienia. Niechętnie zaczęłam pakować książki. Drgnęłam, gdy zawibrował mój telefon. Zobaczyłam SMSa od Browna: "Nie mam pojęcia jak się tam znalazł". Wstałam i ruszyłam do drzwi. Chciał mnie przytrzymać, ale spojrzałam na niego tak groźnie, że wrósł w ziemię.
– Lisa chce z tobą porozmawiać – oznajmiłam.
– Lisa? O czym?
– Sama ci powie – rzuciłam obojętnie, odbiegając korytarzem. Zawiódł mnie, było mi przykro. Bardzo… Doszłam jednak do wniosku, że świat się nie kończy. Przystanęłam nieopodal bloku, gdzie mieszkałam z ciocią, przykucnęłam, wzięłam trochę śniegu i zanim się zorientowałam, miałam przed sobą pierwszą kulę bałwana. Zaśmiałam się, otrzepałam ręce i weszłam do klatki.
Kiedy siedziałam już w pokoju, z zamyślenia wyrwał mnie fragment piosenki "Uncover" Zary Larsson, który ustawiłam sobie na Jane, ponieważ kochała ów kawałek z całego serca. Ledwo przyłożyłam komórkę do ucha, dobiegł mnie jej stłumiony szloch.
– Hazel… – odezwała się cicho.
– Tak? – spytałam zatroskana.
– Ja… Nie mogę tak żyć…
– Co jest grane?
Wzięła głęboki oddech.
– Zwariuję. Muszę się stąd wyrwać. To… To nie jest rozmowa na odległość. W normalnych okolicznościach bym cię o to nie prosiła, ale czy… Mogę przyjechać w weekend?
– Zaczekaj – poleciałam do sypialni, by spytać ciocię o zgodę.
– Możesz – zwróciłam się chwilę później do słuchawki.
– Dziękuję… – w jej głosie brzmiała taka rozpacz, że do oczu, niemal wbrew woli, napłynęły mi łzy.
– Nie ma za co.
– Nie przeszkadzam ci już – rzekła.
– Daj spokój – zaprotestowałam.
– Nie. Masz swoje życie jak każdy. Nie będę cię obarczać. Pa.
– Trzymaj się – odezwałam się pocieszająco. – Damy radę.
– Mam nadzieję – odparła, po czym rozłączyła się.
Patrzyłam bezmyślnie na ekran, zastanawiając się, dlaczego ciągle coś musi się walić. Nie sądziłam, bym za wiele wymagała od losu. Pragnęłam tylko spokoju i znalezienia swojego miejsca w tym świecie. Tymczasem nie zanosiło się ani na jedno, ani na drugie. Machinalnie chwyciłam pamiętnik, przerzucając kartki. Wydawał się nienaruszony, lecz to jeszcze o niczym nie świadczyło. Miałam przynajmniej nauczkę – już nigdy nie wezmę go do szkoły. Ile Roger zdążył przeczytać? Pokręciłam z niedowierzaniem głową. Czyżbym aż tak bardzo się co do niego myliła? Przed całą tą hecą był taki życzliwy. Czy to możliwe, by tak diametralnie się zmienił? Moje zapiski na pewno nie trafiły do niego przypadkiem. Choć czułam, że rozumuję logicznie, nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że coś mi umyka – coś ważnego.

EltenLink